Tom King pokazał, że potrafi pisać oryginalne komiksy superbohaterskie bez wywracania wszystkiego do góry nogami. Skupienie się na miej eksploatowanych bohaterach, zakorzenienie w codzienności (mimo całego nadprzyrodzonego naddatku wynikającego z konwencji), a także namiastka filozoficznej rozprawy – wszystko to przesądziło o sukcesie „Visiona”. Wszystko to obecne jest też w „Mister Miracle”, za którego King wraz z rysownikiem, Mitchem Geradsem, zostali uhonorowani nagrodą Eisnera za najlepszą serię limitowaną w 2018 roku. Czy strategia twórcza, która zadziałała przy okazji postaci Marvela, sprawdziła się w przypadku trzecioligowego bohatera DC?
Jeśli
nie kojarzycie tytułowego bohatera, mistrza ucieczek w żółtej
masce, czerwonym stroju i zielonej pelerynie, którego do życia
powołał Jack Kirby w 1971 roku, to nie musicie się niczym martwić.
W swojej dwunastozeszytowej serii Tom King dokładnie przybliża
czytelnikom tytułową postać – pokrótce streszcza jej genezę,
pokazuje kim jest i jakie ma moce, a także przedstawia przyjaciół,
wrogów i rodzinę. Ta ostatnia jest szczególnie ważna, bowiem
sceny z życia domowego przeplatają się z rozgrywającą się w tle
wojną bogów między mieszkańcami Apokalips i Nowej Genezy, a często
wychodzą na pierwszy plan. Zresztą w wymieszaniu tych pozornie
nieprzystających do siebie konwencji tkwi największa siła „Mister
Miracle”.
Strategia,
by uczłowieczyć superbohaterów, nadać im bardziej ludzkie
oblicze, sprawiła że dostaliśmy jedne z najlepszych opowieści w
dziejach komiksu superbohaterskiego - „Watchmen” Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa,
„Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera, run Briana M. Bendisa do „Daredevila” to tylko kilka pierwszych przykładów z brzegu.
Zresztą, gdyby nie ta strategia, to nie byłoby Srebrnej Ery, a wraz
z nią połowy najpopularniejszych dziś superbohaterów wydawnictwa
Marvel (ze Spider-Manem na czele). Ale wracając do Toma Kinga i jego
komiksu „Mister Miracle” - scenarzysta, były agent C.I.A.,
podnosi poprzeczkę. Nie tylko opowiada o codzienności superbohatera
(tym razem skupionej na małżeństwie i oczekiwaniu na pierwsze
dziecko, a następnie trudach rodzicielstwa), ale i codzienności istot
niemal boskich, którym na barkach ciążą losy całych planet.
Pojawia się niemal szekspirowski wątek miłości między
przedstawicielami zwaśnionych rodów, główny bohater staje przed wyborem Zofii (ratować bliskich czy cały świat), a King porusza między innymi
temat depresji (próba samobójcza głównego bohatera) - album jest niezwykle bogaty i porusza zaskakująco wiele tematów, mieszając konwencje i zgrabnie zmieniając ton.
„Mister
Miracle” potrafi być zabawny (moim ulubionym momentem w albumie
jest cały zeszyt, gdy główny bohater i jego małżonka dyskutują
o remoncie mieszkania, a jednocześnie niemal mimochodem pokonują
kolejne zastępy przeciwników), wie jak połechtać fanowskie
serduszko czytelników (Darkseid jest i Darkseid lubi przekąski),
bywa też absolutnie uroczy w portretowaniu bohaterów (właściwie
wszystkie interakcje Scotta Free i Big Bardy ogrzewają serduszko).
Jednocześnie nie brak tu momentów, w których uśmiech zamiera na
ustach, a serce staje w gardle – dość powiedzieć, że
traumatyczna przeszłość małżonków nie odeszła w zapomnienie i odcisnęła na ich życiu stałe piętno.
To sprawnie opowiedziana fabuła, którą śledziłem z
zafascynowaniem – King eksploruje mniej znane (przynajmniej
polskiemu czytelnikowi) zakamarki świata DC, gdzie najbardziej
popularni herosi są zaledwie wspomniani lub pojawiają się jako
popkulturowe gadżety (zwróćcie uwagę np. na koszulki głównego
bohatera).
„Mister
Miracle” jest również ciekawy ze względu na oprawę graficzną.
Historia ma wspaniały rytm dzięki koncepcji, by każda plansza była
zbudowana z dziewięciu kadrów o identycznym kształcie i rozmiarze. Początkowo może się
wydawać, że taki pomysł negatywnie wpłynie na dynamikę
opowiadanej historii, ale jest wręcz przeciwnie – nie ma tu miejsca na
monotonię (to również zasługa świetnych dialogów i specyficznego "flow" opowiadanej historii), a taki
specyficzny układ kadrów sprawdza się zarówno w scenach
dialogowych, jak i w scenach akcji (a te są momentami zaskakująco oszczędne i statyczne, jak na historię, w której ważą się losy całych planet). Kompozycyjnie jest to wszystko
doskonale przemyślane, a kreska Mitcha Gerdasa jest oryginalna sama
w sobie, co razem daje wspaniały efekt, który jeszcze długo będzie siedział mi w głowie.
O
„Mister Miracle” było bardzo głośno już przed polską
premierą, a niektórzy wieszczyli, że oto w styczniu dostajemy
komiks roku. Osobiście powstrzymam się z takimi sądami, bo nie
wiadomo co jeszcze się na polskim rynku ukaże przez kolejne 11
miesięcy, ale jedno jest pewne. „Mister Miracle” Toma Kinga i
Mitcha Gerdasa to jeden z najciekawszych komiksów superbohaterskich
ostatnich lat i pozycja, która ma wszelkie zadatki na to, by z
czasem obrosnąć zasłużonym kultem – podobnie jak wspomniani już
„Strażnicy” czy „Powrót Mrocznego Rycerza”. To jednocześnie wspaniały hołd dla Jacka Kirby'ego i jego epopei "New Gods", który powinni pokochać zarówno fani tego artysty, konwencji superhero, jak i ci, którzy jej szczerze nie cierpią.
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz