W latach 2002-2004 jedną z miliarda serii ze świata mutantów Marvela było „Weapon X” według scenariusza Franka Tieriego. Tytuł opowiadał o kolejnej inkarnacji agencji, która swego czasu przyczyniła się do stworzenia Wolverinea, Deadpoola oraz kilku innych postaci. Tieri miał wobec tytułu ogromne plany, ale nie dane mu było ich zrealizować. Seria sprzedawała się słabo i zamknięto ją po zaledwie 28 zeszytach, jej głównych wątków nigdy nie rozwiązano, a wykreowane przez scenarzystę postaci zostały w większości zapomniane.
Tieri wylewał fundamenty pod „Weapon X” w innych seriach ze świata mutantów. Nowa organizacja zadebiutowała na łamach solowej serii o Wolverinie, a jej kolejni członkowie byli prezentowani w specjalnych one-shotach. W końcu pojawili się też w „Deadpoolu”, by – a jakżeby inaczej – zrekrutować najemnika z nawijką. Ten fragment życiorysu Wade’a Wilsona zostaje przedstawiony w szóstym tomie „Deadpool Classic”.
Scenarzysta umiejętnie łączy autorską historię z kontynuacją wątków z poprzednich przygód najemnika. Pojawiają się znane twarze, między innymi Copycat. Nie zmienia się także charakter postaci. Wade pozostaje zwichrowanym przez liczne traumy gościem, który pod płaszczykiem gimnazjalnego humoru skrywa wiele bolesnych wspomnień. Dlatego początkowe pójście na współpracę z Weapon X, a później jej zerwanie są bardzo łatwe do kupienia.
Niestety, ósmy tom klasycznych historii z Deadpoolem cierpi na kilka bolączek. Szata graficzna to niemiły powrót do przeszłości – dużo pustych przestrzeni, szczególnie w rysunkach Georgesa Jeanty’ego, oraz kolory z czasów boomu na pierwsze edytory graficzne. Z kolei drugi z artystów, Jim Calafiore, ma dosyć kanciasty styl, przez co jego bohaterowie wydają się czasem nieporadnie sklejeni z kilkudziesięciu figur geometrycznych.
Prezentowany w tomie humor także czasem nie trafia. Często prezentuje gimnazjalny poziom, ale powiedzmy sobie szczerze – Deadpool nigdy nie należał do najdojrzalszych postaci. Niemile daje o sobie znać upływ czasu od pierwszego wydania zeszytów. Większość dowcipasów to nawiązania do filmów, reklam i trendów sprzed dwudziestu lat. Nie wiem, czy ktokolwiek zaśmieje się dziś z powodu odniesień do „Szóstego zmysłu” czy reklam z irytującym „wazzup”. Raz dowcip wchodzi na poziom meta - Wade nabija się z pewnego aktora, który z powodu swoich problemów z narkotykami został właśnie zwolniony z serialu „Ally McBeal”. Chyba nikt nie spodziewał się, że za paręnaście lat ten gość będzie twarzą Marvel Cinematic Universe.
Problemem dla niektórych może być też samo wprowadzenie Weapon X i związanych z organizacją bohaterów. W tomie zabrakło wstępu, przez co do końca nie wiemy, kim są dyrektor Malcom Colcord i agent Brent Jackson lub w co grał Sabretooth.
Oczywiście Weapon X to tylko część tomu. Fabuły drugiej historii nie wypada omawiać, ponieważ zdradziłaby ona finał poprzedniej. Zaznaczę tylko, że na scenę wpada kilku Deadpooli, co wypada całkiem zabawnie. Gorzej z nowymi postaciami, przede wszystkim trójką bezdomnych, z których jeden ciągle wymiotuje. Najciekawiej wypada pozbawiony dymków zeszyt wydany w ramach „Nuff Said”. Projekt zakładał, że komiksy Marvela wydane w grudniu 2001 roku zostaną utrzymane w absolutnej ciszy. Miało to oddać hołd ofiarom ataków terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Gadanina jest jednym z atutów Deadpoola, niemniej Tieriemu udaje się wyjść z tego wyzwania obronną ręką.
Jeśli sięgniecie po ten tom i przypadnie Wam do gustu, to warto sięgnąć także po „Weapon X” Tieriego. Niestety, nie poznamy odpowiedzi na wiele tajemnic organizacji, a fabuła pewnie nieco się zestarzała (prawdę mówiąc teraz niektóre wątki wydają mi się tak mroczne, że Zack Snyder ekranizowałby), ale wydaje mi się, że wciąż dostarczy ona sporo emocji i kilku zaskoczeń.
6/10
Seria „Deadpool Classic” ukazuje się nakładem wydawnictwa Egmont Polska.
Marvelowa
galaktyka nie może zaznać nawet chwili spokoju, zatem po kolejnej
„Anihilacji” musiała nadejść „Wojna królów”. „Preludium”
może zaskoczyć czytelników doborem bohaterów. Nie znajdziemy tu
Strażników Galaktyki lub korpusu Nova. Ich miejsce zajęła trójka
X-Men: Havok, Polaris i Marvel Girl.
Tom
stanowi wstęp do historii i przede wszystkim ustawia na szachownicy
kolejne figury. By wprowadzić imperium Kree i Inhumans, wystarczył
jeden zeszyt. Napisana przez Dana Abnetta i Andy’ego Lanninga
„Wojna królów: Sekretna inwazja” szybko tłumaczy, dlaczego
Black Bolt zdecydował się wejść na kosmiczną arenę i jak
ustosunkowały się do tego siły Ronana. Da się szybko, w punkt i
bez zbędnych dłużyzn? Da się.
Niestety,
pozostałe 90% wydania to perypetie X-Men w walce z Cesarzem
Vulcanem. Chociaż za scenariusz odpowiada Christopher Yost, który
swego czasu popełnił świetnych „New X-Men” i animowanych „X-Men: Ewolucję”, całość czyta się ciężko. Havok przez
większość czasu boleje nad swoim losem gorszego z braci Summers,
Marvel Girl stara się nie myśleć o kosmicznym kochanku, a Polaris
po prostu jest. Sam Vulcan nie należy do najlepiej prowadzonych
antagonistów – ot, kolejny niekontrolujący agresji megaloman.
Preludium do „Wojny królów” nie zachęca do czekania na główną
historię. Na szczęście za właściwą serię odpowiadali Abnett i
Lanning, którzy zawsze dobrze znajdowali się w prowadzeniu kilku
równorzędnych protagonistów. Zresztą wrzucą do fabuły Strażników Galaktyki. Poza nimi pojawi się między innymi Darkhawk
– obok Sleepwalkera najlepszy superbohaterski twór Marvela z lat
dziewięćdziesiątych. Jak tu się nie ekscytować?
5/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz