Horrorowe naleciałości pasują do Batmana, jak do mało którego bohatera W słynnej trylogii Douga Moencha i Kelly'ego Jonesa Mroczny Rycerz walczył już z wampirami, spotykał paranormalne zjawiska w animacjach, nawet część jego przeciwników jest jakby żywcem wyjęta z inwentarza grozy (bodyhorrorowy charakter Clayface'a pierwszym przykładem z brzegu). W najnowszym albumie z linii Black Label - pozwalającej twórcom opowiadać historie nieosadzone w głównym uniwersum i nieskrępowane ograniczeniami wiekowymi - do Gotham razem z pełnią księżyca nadciąga ponure wycie, a krew rozszarpanych ofiar zalewa ulice.
Dawno nie czytałem nic tak bardzo nijakiego. Scenarzysta “Batman. Pełni”, Rodney Barnes, całkowicie kładzie pomysł wyjściowy - niezbyt skomplikowany, powiedzmy sobie szczerze. Cała koncepcja opiera się na “wilkołak przybywa do Gotham i Batman próbuje go powstrzymać, bo jest Batmanem”. W tle mamy mniej i bardziej znane postacie drugoplanowe, które mają chyba nadać głębi całej intrydze, ale wyglądają jak statyści, którzy nie mają nic do roboty. Dotyczy to zarówno wrzuconych do miksu Constantine’a i Zatanny, Gordona i Langstrorma, jak i nowych postaci reprezentujące “zwykłych mieszkańców Gotham”. Rzeczy się dzieją (bo tak), ktoś (czyli Constantine) co jakiś czas rzuci sprośnym tekstem (segz, hehe), a we wszystkim brakuje napięcie, sensu i serca. Tym zabawniej jest czytać posłowie do tego komiksu, w którym scenarzysta dziękuje za wielką szansę i spełnienie marzenia, by opowiedzieć tę wspaniałą historię.
Tylko, że trochę nie wyszło, bo nic tu nie działa - tempo zamula nawet jak na komiks skoncentrowany tylko i wyłącznie na akcji, klimat sprowadza się do mrocznych ujęć (często tak mrocznych i tajemniczo niewyraźnych, że niewiele na nich widać - nie wiem czy to kwestia zbyt ciemnych kolorów, źle dobranego papieru, czy po prostu przestrzelonej wizji artystycznej). Rzeczy się dzieją, postacie coś robią i gadają, a na koniec i tak wszystko zostaje rozwiązane jak za dotknięciem magicznej różdżki - i to niemal dosłownie, biorąc pod uwagę, że w sprawę zaangażowały się postacie odpowiedzialne za wymiar paranormalny w świecie DC.
“Batman. Pełnia” mógł być ciekawym horrorem - albo poruszającym trudne tematy pod płaszczykiem opowieści o klątwie wilkołactwa jako metaforze choroby współczesnego społeczeństwa, albo zwykłą miniserią nastawioną na bezpretensjonalną rozrywkę. Nie dość, że album stoi w rozkroku między tymi dwoma koncepcjami, to jeszcze jest najzwyczajniej w świecie nudny i nie wie, co zrobić z swoim głównym tematem. Całości nie ratują też "ekspresyjne" rysunki Stevana Subića. Choć design Człowieka Nietoperza miło łechta wszystkich, którzy tęsknią za Michaelem Keatonem w roli Batmana (spójrzcie na linię szczęki i maskę - jestem prawie pewny, że ten komiksowy Gacek też nie może kręcić głową!) to całość jest niestety nieczytelna.
3/10

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz