Luthor umiera. Geniusz i przeciwnik Człowieka ze Stali wykorzystuje szlachetność swojego największego wroga, żeby mieć jeszcze jedną szansę na uratowanie życia. Kryptończyk zrobi oczywiście wszystko, żeby pomóc - nawet komuś takiemu jak Luthor. Obaj wyruszają w podróż, która zawiedzie ich na inne planety, do innych wymiarów, a także w inne czasy. Czy to jednak wystarczy, żeby uratować Luthora, po którym - bądźmy szczerzy - nikt nie zapłacze?
“Superman. Ostatnie dni Lexa Luthora” to kameralna, rozpisana na dwa głosy, historia odwiecznych wrogów, którzy reprezentują całkowicie inne światopoglądy. Wspólna podróż w poszukiwaniu leku pozwoli im nie tylko zwiedzić najdalsze zakątki uniwersum DC, ale również poznać się od innej strony. Mimo rozmachu (międzywymiarowe podróże, gościnne występy, kilka niezłych bijatyk) całość skupia się na relacji i charakterach obu bohaterów. Mamy tu narrację, która pozwala zajrzeć do głowy Supermana, dzięki czemu łatwiej uwierzyć w jego postawę harcerza. Z kolei retrospekcje - choć niespecjalnie oryginalne i raczej banalne - pozwalają poznać motywacje Luthora. To przede wszystkim opowieść o emocjach - tych najbardziej pierwotnych i destrukcyjnych (którym nawet największy geniusz nie może się oprzeć), jak i tych czysto humanitarnych (nawet jeśli wyrażanych przez kosmitę). To też traktat na temat Supermana - jego dobroci, charakteru i zasad, którym pozostaje wierny niezależnie od sytuacji.
Autorom komiksu udało się stworzyć na swój sposób wyjątkową, zamkniętą w trzech częściach historię. Mark Waid (scenariusz) i Bryan Hitch (rysunki) z jednej strony mówią o tym, co wszyscy czytelnicy przygód Supermana doskonale znają, z drugiej - udaje im się zgrabnie podsumować całe dekady rywalizacji między genialnym miliarderem a Człowiekiem ze Stali. W warstwie fabularnej, jak i wizualnej, odwołują się do różnych okresów z bogatej historii komiksów o Kryptończyku. To nic innego, jak list miłosny do postaci stworzonych dekady temu przez Joego Shustera, Jerry’ego Siegela i przez rozwijanych w późniejszych latach przez kolejnych twórców. Rzecz, która mogłaby w moim odczuciu być zaginionym rozdziałem “All-Star Superman”, bo - choć może nie tak błyskotliwa - posiada podobną wrażliwość, co seria Morrisona i Quitelya.
8/10

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz