Akcja „Ery Kwantowej” rozgrywa się 100 lat po wydarzeniach z regularnej serii „Czarny Młot”. Superbohaterowie znani z cyklu Jeffa Lemire'a są już tylko wyblakłym wspomnieniem, podobnie jak ich następcy z przyszłości – wszechświat pozbawiony obrońców ugina się pod rządami tyrana. Młody Marsjanin, zafascynowany legendami o Czarnym Młocie i Lidze Kwantowej, spróbuje zebrać nową drużynę superbohaterów, by uratować galaktykę.
Wciąż rozrastające się wzdłuż i wszerz uniwersum „Czarnego Młota” to fascynujący projekt. Jego architektem jest jeden człowiek, Jeff Lemire, który pisze scenariusze do wszystkich komiksów tego cyklu, a jednocześnie całość nie sprawia wrażenia jedynie serii superbohaterskiej, jakich wiele, a właśnie ambitnego projektu zaprojektowania całego uniwersum. Lemire czerpie garściami z doświadczeń setek twórców, którzy na przestrzeni dekad tworzyli historie dla Marvela i DC. O ile tam na skomplikowanie świata przedstawionego złożyły się setki pomysłów setek kreatywnych ludzi, tak w przypadku „Czarnego Młota” wszystko dzieje się w głowie jednego człowieka. Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, jak Lemire panuje nad wykreowanym światem i jak konsekwentnie go rozwija.
Nawet jeśli najnowsza odsłona cyklu, rozgrywająca się w przyszłości „Era Kwantowa” jest jak na razie najsłabszą odsłoną serii. Nie zrozumcie mnie źle – to wciąż kawał porządnej lektury, jednak ani nowi bohaterowie, ani problemy, przed jakimi stają, nie wzbudziły we mnie większych emocji. Sam świat przyszłości to miks dobrze nam znanych motywów sci-fi (jest tu trochę „Star Treka”, trochę kosmicznego „Dragon Balla” i motywy znane z „Legionu Superbohaterów”) - zarówno pod względem fabularnym, jak i estetycznym „Era Kwantowa” jest dość generyczna, a tym samym trochę nudna.
Najwięcej frajdy sprawia czytelnikowi łączenie kropek – na pierwszy rzut oka „Era Kwantowa” może wydawać się osobną fabułą, ale w trakcie lektury okazuje się, że jest tu mnóstwo elementów, które łączą ją z bohaterami z Farmy. Właśnie to sprawia, że warto po „Erę Kwantową” sięgnąć – by zobaczyć, jak konsekwentnie Lemire rozwija swój świat i jak dobrze wszystko tu do siebie pasuje, nawet jeśli na podstawowym poziomie komiks nie daje tyle frajdy z lektury, co poprzednie odsłony cyklu „Czarny Młot”.
6/10
Jeff Lemire regularnie rozwija uniwersum „Czarnego Młota”. W kolejnej odsłonie cyklu cofa się do czasów II wojny światowej i przedstawia przygody szwadronu złożonego z czarnoskórych żołnierzy, którzy mierzą się z hitlerowcami i sowietami. Wśród atrakcji między innymi żołnierze z nadprzyrodzonymi zdolnościami i ogromne mechy. Niestety całość też jest meh.
Niestety, tym razem Lemire ograniczył swą rolę i scenariusz oddał w ręce Raya Fawkesa. Fabuła „Czarnego Młota ‘45” jest mdła, dialogi banalne, a zwroty akcji nie mają wiele sensu. Ot, rzeczy się dzieją, bo tak chce scenarzysta. Mimo że komiks przedstawia teoretycznie dramatyczne wydarzenia z czasów wojny, trudno w jakikolwiek sposób przejąć się losem bohaterów. Scenariusz to spory bałagan, nawet mimo tego, że tę poszatkowaną strukturę można usprawiedliwić faktem, że całość jest opowiadana z perspektywy czasu przez weterana, który ma już swoje lata. Założenia może były dobre, ale coś ewidentnie tu nie gra.
Całości nie ratuje niechlujna warstwa graficzna Matta Kindta. Nic się tu nie wyróżnia - ani styl, ani sposób kadrowania, ani projekty wielkich robotów. Nudna robota pod każdym względem, a obcowanie z komiksem nie sprawia najmniejszej przyjemności. „Czarny Młot ‘45” to jak na razie najsłabsza odsłona serii, tom, który zaprzepaścił swój potencjał na niezłą historię awanturniczą w fajnym settingu. W końcu nie od dziś wiemy, że połączenie hitlerowców, robotów i zjawisk paranormalnych to samograj, co przez lata udowadniał chociażby Mike Mignola w "Hellboyu".
4/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz