> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 10 września 2021

Wolverine. Czerń, biel i krew - recenzja

Wolverine jest najlepszy w tym, co robi, a to, co robi, nie jest za ładne. Co poza tym można powiedzieć o człowieku znanym jako James Howlett, Logan, Broń X lub Patch? Nie boi się niczego i ma pokiereszowaną przeszłość. Zawsze stara się wszystkich uratować, a gdy mu się nie uda, na pewno pomści poległych. Jest oddanym kompanem, kiepskim ojcem, dobrym mentorem nastoletnich mutantek. Zwykle nie odmówi dobrej bitki. Lubi wypić piwo ze starym kumplem (lub jego alternatywną wersją z przyszłości).


O wszystkim powyżej traktuje „Wolverine: Czerń, biel i krew” – zbiór dwunastu niezobowiązujących historyjek utrzymanych w trzech barwach wskazanych w tytule. Każda z nich została opracowana przez inny zespół twórców i rozgrywa się w różnych momentach życia Rosomaka. Jak nietrudno się domyślić, ich poziom jest bardzo nierówny.


Najgorzej wypada historyjka autorstwa Chrisa Claremonta. Ojciec X-Men nie radził sobie w ostatnich dekadach z narracją, a krótka forma tylko podkreśla jego bolączki. Za dużo tekstu, często opisującego to, co widzimy na rysunkach. Z drugiej strony mamy Donny’ego Catesa, który bardziej niż o Loganie opowiada o swoim Cosmic Ghost Riderze, ale i tak jest super. Niestety, większość opowieści jest bardzo podobnych do siebie.

Przede wszystkim z powodu powtarzalności schematu – Wolverine spotyka Sabretootha/Reavers/Mystique/Arcade’a/Saurona/Hydrę/A.I.M./Srebrnego Samuraja i się biją. Każda nowelka ma miejsce w innym czasie, więc wrócimy do znanych i ważnych dla Logana miejsc – ośrodka badawczego Weapon X, Madripoor, Japonii lub Australii z czasów, gdy X-Men udawali, że im się zmarło. Jest to mała gratka dla fanów mutantów Marvela – rozpoznawanie „kiedy” i wyszukiwanie baboli logicznych (a tych jest całkiem sporo, chociaż uwagę zwrócą na nie wyłącznie najwięksi maniacy).



Można się czepiać poziomu scenariuszy, ale zbiór miał być przede wszystkim pretekstem do ładnych obrazków. W tym aspekcie, niestety, jest różnie. Zdarzają się fajne zabawy z kadrowaniem i wykorzystaniem ograniczonej kolorystyki (Jorge Fornes i Khary Randolph), piękne i zajmujące całą stronę plansze (Joshua Cessara i Paulo Siqueira), a z drugiej strony dostajemy też komiksowych wyrobników, których styl raczej średnio pasuje do podobnej kompilacji (Salvador Larroca i Greg Land). W dodatku forma obrana w komiksie bywa bronią obosieczną. Świetnie sprawdza się u niektórych artystów, ale na przykład u Chrisa Bachalo czyni jego prace jeszcze bardziej nieczytelnymi.

„Wolverine: Czerń, biel i krew” jest zabawnym eksperymentem, który spokojnie można polecić fanom najpopularniejszego z X-Men. Pozostali potraktują go zapewne jako ładną ciekawostkę. Ja żałuję, że nie wykorzystano w pełni potencjału tego pomysłu i wypełniono w większości niewyróżniającymi się artystycznie i scenariuszowo historyjkami, które po czasie zlewają się w jedną.

6/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski.

Brak komentarzy: