> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 27 marca 2018

Czarny Młot: Tajna Geneza

Pomysł na serię Czarny młot zrodził się w głowie Jeffa Lemire'a dekadę temu, jeszcze podczas pracy nad Opowieściami z hrabstwa Essex. Scenarzysta od zawsze uwielbiał historie o superbohaterach i chciał opowiedzieć jedną całkowicie na swoich zasadach – łącząc popularne motywy ze stylistyką komiksów niezależnych. Czarny młot z jednej strony kłania się Złotej Erze komiksu superbohaterskiego, z drugiej opowiada kameralną historię rodziny i małego miasteczka, podnosi więc tematy, w których Lemire czuje się najlepiej.



Czarny młot sprawdza się doskonale w obu konwencjach – zarówno jako opowieść o bohaterach, których najlepsze lata dawno już przeminęły (co może wywoływać skojarzenia ze Strażnikami Moore'a i Gibbonsa i Powrotem Mrocznego Rycerza Millera) oraz jako historia rodziny nieco innej niż pozostałe (bo obdarzonej supermocami), trzymającej się na uboczu małego społeczeństwa. Na przestrzeni zaledwie sześciu zeszytów (zebranych w pierwszym tomie) Lemire potrafi doskonale nakreślić charaktery każdego z bohaterów – mimo że każdy z nich jest nam dziwnie znajomy, bowiem każdy stanowi lustrzane odbicie herosa znanego z kart komiksów Marvela czy DC, to żadnemu nie brakuje oryginalności. Postacie to największy plus Czarnego młota - są wiarygodne, mają swoje problemy, cele, marzenia, mniej lub bardziej atrakcyjną przeszłość, a łączące je relacje są skomplikowane i pogłębione na tyle, że rzeczywiście mamy wrażenie, że znają się od lat.

Na dobrą sprawę nie ma tu trzymającej za gardło i zapierającej dech w piersi fabuły – tym większe brawa należą się Lemire'owi, że zbudował porywającą opowieść z tak niepozornych elementów. Historię poznajemy powoli, a składają się na nią z zarówno retrospekcje, jak i małe sceny z codziennego życia superbohaterów, którzy już dawno odwiesili peleryny na kołek. Oczywiście w tle majaczy wielka tajemnica, a niektóre sceny zapowiadają wątki, które zostają rozwinięte w dalszych tomach, jednak na dobrą sprawę dzieje się tu niewiele. Retrospekcje, stylizowane na komiksową pulpę z lat 30. ubiegłego wieku, pokazują najlepsze lata herosów, gdy w akompaniamencie wiwatujących tłumów tłukli kosmitów, wielkie potwory i jeszcze większe roboty. Te fragmenty to czysta radocha sama w sobie, a jednocześnie sprytne pogłębienie charakterystyk bohaterów niemal zupełnie mimochodem. Sceny z teraźniejszości to z kolei żmudna rzeczywistość – praca na roli, gotowanie, tęskne spojrzenia w przeszłość czy próba ułożenia sobie normalnego życia u boku kelnerki z lokalnego baru. Nuda? Nic bardziej mylnego, dopiero te sceny, działając na zasadzie kontrapunktu w zestawieniu z retrospekcjami, pokazują prawdziwą głębię bohaterów Lemire'a – to co utracili, to za czym tęsknią, prawdziwe przyczyny, przez które rzeczywistość tak ich uwiera.

Sześć zeszytów, a ja już jestem przywiązany do tej grupki na dobre i na złe. Pięćdziesięciolatka zamknięta w ciele dziewczynki, podstarzały super-żołnierz, superinteligentny robot z zacięciem do gotowania, kosmiczny awanturnik żyjący poza czasem, zmiennokształtny przybysz z innej planety i wiedźma ze złamanym sercem – no jak ich nie kochać? Lemire wie jak podsycić ciekawość czytelnika, więc z niecierpliwością wypatruję kolejnych tomów. Na uwagę zasługuje również warstwa graficzna – Dean Ormston to prawdziwy kameleon: dostosowuje styl do akuratnie opowiadanej historii, dlatego też zeszyt o wiedźmie przypomina dokonania Mike'a Mignoli, a z kolei retrospekcje o pułkowniku Weirdzie, podróżującym między wymiarami, to już kwasowy odlot w stylu Jacka Kirby'ego.

Obaj twórcy, Lemire i Ormston, garściami czerpią z filmów sci-fi z lat 50., groszowych powieści grozy i tanich kryminałów. Czarny młot docenią wszyscy miłośnicy postmodernistycznej zabawy formą w stylu Ligi Niezwykłych Dżentelmenów, choć Lemire, w przeciwieństwie do Moore'a, nie upaja się własną elokwencją. Tworzy po prostu szczerą opowieść, w którą wkłada dużo serducha i nie kryje swoich inspiracji, ogranicza jednak mruganie okiem do czytelnika. Nie odnosi się do konkretnych tekstów kultury (jak to czynił Moore), a raczej wykorzystuje znaną stylistykę i archetypiczne figury superbohaterów by opowiedzieć o nich po swojemu coś całkiem nowego. Coś o rodzinie i małym miasteczku.

8/10

Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.

Brak komentarzy: