Popołudnia w czasach podstawówki były zajęte przez RTL7, "Dragon Ball" oraz "Rycerzy Zodiaku". Przygody Goku i spółki to w sumie pięć serii anime oraz jakieś 20 filmów, które powstają niemalże nieprzerwanie do 1986 roku i wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością. Najnowszy film, Dragon Ball Super: Broly, zarobił w dystrybucji kinowej ponad 100 milionów $ (przy budżecie ledwo sięgającym 8,5 miliona), został doceniony przez krytykę (82% na Pomidorach) oraz stał się 12. najbardziej kasowym filmem anime w historii.
Sukces kasowy i laury od krytyków łatwo można byłoby zrzucić na karb nostalgii - nie ukrywam, że sam sięgam po kolejne produkcje ze świata Akiry Toriyamy ze zwykłego sentymentu i po prostu dlatego, że przez te wszystkie lata przywiązałem się do bohaterów. Nie powinniśmy się też okłamywać - są to w większości produkcje schematyczne, gdzie fabuły są pretekstowe: pojawia się nowe zagrożenie, straszniejsze niż kiedykolwiek wcześniej i nasi bohaterowie muszą skopać mu, temu zagrożeniu, cztery litery, więc za każdym razem punkt wyjścia prowadzi do całej masy spektakularnych bijatyk.
Jak na tak ograną formułę, eksploatowaną w serii od ponad 30 lat, nowy film z uniwersum Smoczych Kul jest zaskakująco pojemny fabularnie. Pierwszy akt filmu to historia narodzin Broly'ego, zniszczenia planety Vegeta i dojścia Freezera do władzy - niby nic, czego fani serii by nie znali, ale przedstawione z nieco innej perspektywy niż dotychczas. Pojawienie się na ekranie dziecięcych wersji Vegety i Raditza, nawet w krótkiej scenie, wynagradza ewentualny zawód z racji tego, że "znowu dostajemy to samo". Również historia Broly'ego została rozbudowana względem poprzednich kinówek, w których pojawiał się ten bohater (pogłębiono jego relacje z ojcem - możemy chyba mówić, jeśli mnie pamięć nie myli, wręcz o alternatywnej wersji wydarzeń). Czuć, że scenariusz napisał Toriyama, twórca mangi i całego świata "DB", bo nie brakuje w nim elementów humorystycznych (komiczna para żołnierzy Freezera czy Beerus, Bóg Zniszczenia, niańczący córkę Bulmy).
W "Dragon Ball Super: Broly" sceny walk są świetnie zrealizowane. "DB" chyba jeszcze nigdy nie wyglądał tak dobrze, animacja jest płynna i dopracowana, kamera wiruje wokół postaci, a całość jest dynamicznie zmontowana. W oryginalnej "Zetce" starcia z Freezerem czy Komórczakiem bywały rozciągnięte na kilkanaście epizodów. Tutaj też przynajmniej połowę czasu ekranowego zajmuje lanie się po pyskach, ale jak to się ogląda!
Może sentyment nie pozwala mi być obiektywnym, a nostalgiczne okulary, przez które obejrzałem "DB Super: Broly" ukrywają większość wad, ale bawiłem się po prostu dobrze. To jeden z lepszych filmów w uniwersum, od którego przecież nie wymagamy za dużo. Sukces kasowy produkcji zapewne sprawi, że na kolejny film z serii nie będziemy musieli długo czekać.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz