Seria
George’a Millera długo szukała własnej tożsamości. Zaczęło się od brutalnego,
policyjnego kina samochodowego poruszającego motyw zemsty, które w drugiej
części cyklu przeszło w archetypiczne z dzisiejszego punktu widzenia post-apo,
by następnie wymieszać tę stylistykę z Kinem Nowej Przygody spod znaku
Spielberga i Lucasa w (niemal) familijnym wydaniu dla całej rodziny. Dzięki
swej niejednoznaczności, rewolucyjnej wizji pustynnego świata po apokalipsie, wyraźnej
nutce szaleństwa i charyzmatycznemu bohaterowi trylogia Millera ma dziś status
kultowej. Na drodze gniewu zbiera
wszystkie najlepsze elementy poprzedników i zgodnie z dzisiejszymi standardami
podnosi je do potęgi – świat Mad Maxa
jeszcze nigdy nie był tak szalony.
Nowym
przygodom Maxa najbliżej do środkowej części oryginalnej trylogii, czyli Wojownika szos. Prosta fabuła, gęsty
post-apokaliptyczny klimat i czysta akcja. Co już znamienne dla serii widz
zostaje wrzucony praktycznie w środek historii – nie ma czasu na introdukcję,
przedstawienie świata czy bohaterów. Wszystko dzieje się w biegu, nic nie jest
podane na tacy, informacje musimy zbierać w trakcie seansu, zauważać szczegóły,
które budują obraz świata. A jest to świat brutalny i zniszczony. Max trafia do
Cytadeli rządzonej twardą ręką przez Wiecznego Joe (wciela się w niego znany z
pierwszej części Hugh Keays-Byrne), który dysponuje sporymi zasobami wody
pitnej, co daje mu niebagatelną przewagę nad mieszkańcami tego pustynnego
krajobrazu. Z wyjątkiem jednorękiej Furiosy, wszyscy podwładni czczą go niczym
boga. Ona postanawia odebrać mu coś bardzo wartościowego, cenniejszego niż
woda. Rozpoczyna się pościg, w którego sam środek trafia Max.
Mad Max: Na drodze gniewu
zachwyca rozmachem, choreograficzną precyzją i tempem. Akcja praktycznie nie
ustaje, wydarzenia pędzą przed siebie w szalonej galopadzie, a bohaterowie nie
mają dłuższej chwili wytchnienia w swej ucieczce. Gonią za złudną obietnicą
lepszego życia, raz po raz wymykają się śmierci by finalnie zderzyć się z
brutalną prawdą o parszywym świecie, w jakim przyszło im żyć. Są zdani na
siebie, zmuszeni do nieustanej przemocy i słuchania zwierzęcych instynktów. W
tak brutalnym i nieprzyjaznym świecie nie ma miejsca na słowa – Miller
ogranicza dialog do minimum. Stawia na uniwersalny język spod znaku twardych
pięści i szybkich ciosów, gry pozbawionej zasad, walki z wykorzystaniem
dosłownie wszystkiego i do ostatniej kropli krwi. Broń palna, noże, miotacze
ognia a nawet ząb są tu przedmiotami, dzięki którym można zyskać przewagę - i
przeżyć - albo zginąć.
Max
to postać kultowa i ciężko sobie wyobrazić w jego roli kogoś innego niż Mel
Gibson (podobnie jest z Indianą Jonesem, choć Chris Pratt to najlepszy wybór –
wybaczcie dygresję). Tom Hardy sprawdza się jednak doskonale jako australijski
exglina – milczący, pozbawiony złudzeń i dręczony wyrzutami sumienia. Oszczędna
mimika, powściągliwe gesty, ściszony głos, a z drugiej strony siła i szybkość,
dzikość i niepohamowana brutalność w walce. To stary, dobry Max w zniszczonej,
skórzanej kurtce.
Partneruje
mu obcięta na krótko, pomalowana w wojenne barwy Charlize Theron jako Furiosa. To
ona gra pierwsze skrzypce i jest najciekawszą postacią w filmie Millera.
Napędzana szlachetnymi pobudkami, szczerą wiarą w lepsze jutro, popychana do
działania przez wspomnienia z dzieciństwa wzbudza prawdziwe emocje. Chłodna,
kalkulująca, niewątpliwie twarda kobieta ukształtowana przez
post-apokaliptyczny świat jest jednocześnie wrażliwa, skora do zaskakującej
czułości.
Na
drugim planie brylują okropnie przerysowane czarne charaktery. Prym wiedzie
oczywiście Wieczny Joe z zastępami swych fanatycznych wyznawców. Postaci
zostały jakby wyciągnięte z tanich, pulpowych komiksów sprzed lat. Dzięki
kampowej stylistyce są jednocześnie przerażające i zabawne, nieprzewidywalne.
Tak jak sam film – choć mógłbym narzekać na względne uproszczoną fabułę, to
bogactwo pomysłów nie pozwala mi powiedzieć o niej złego słowa. Miller z duetem
scenarzystów wciskają tu dosłownie wszystko, co tylko przyjdzie im na myśl, a -
co zaskakujące – wszystko tu idealnie pasuje. Pomysły, przy których można
złapać się za głowę wypełniają ekran, widz z niedowierzaniem patrzy na to, co
się dzieje i szeroko się uśmiecha. Bo w tym szaleństwie jest metoda i sporo
komediowego potencjału.
Cała
fabuła to jeden wielki pościg – nic dziwnego, że samochody i motory są tu
fetyszyzowane. Podrasowane, przerobione na post-apokaliptyczną modłę
śmiercionośne maszyny napędza w równej mierze drogocenna benzyna, co gniew
kierowców. Projekty niektórych z nich wzbudzają prawdziwy zachwyt, zaś ryk
silników może przyprawić o ciarki. To praktycznie nieme widowisko jest okropnie
głośne, słychać każde dociśnięcie gazu, każde zwiększenie obrotów i redukcję
biegów. Dźwięk jest doskonale zsynchronizowany z obrazem, zaś wrażenia
dopełniają mocne rockowe brzmienia na ścieżce dźwiękowej, za które odpowiada Junkie
XL.
Nowy
Mad Max to również film piękny,
bardzo malowniczy – nie sposób nie wspomnieć o zdjęciach Johna Seale’a.
Pustynne krajobrazy, monochromatyczna paleta barw, wśród której przeważają
ostre pomarańcze i chłodne błękity budują niesamowity klimat już od pierwszych
minut. Majstersztykiem jest sekwencja, w której bohaterowie trafiają w serce
piaskowej burzy.
George
Miller po trzydziestu latach, jakie minęły od premiery Pod kopułą gromu, znalazł wreszcie złoty środek. Wybuchowa
mieszanka szaleństwa z nieustanną akcją sprawia, że ten siedemdziesięcioletni twórca
trafia do pierwszej ligi współczesnych reżyserów tzw. kina przesady. Nie jest
to jednak styl do jakiego przyzwyczaił nas choćby Michael Bay – film Millera
jest pod tym względem przemyślany, finezyjny, akcja tylko z pozoru jest
chaotyczna. Mówi się już o dwóch kolejnych częściach, które dopełnią nowej
trylogii oraz o animowanym prequelu o Furiosie (który miał trafić do filmu w
formie prologu). Oby Miller wytrzymał narzucone sobie tempo.
Owacja
na stojąco na festiwalu w Cannes każe wysnuć wniosek, że nawet wybredni
kinofile hołdujący kinu artystycznemu są już zmęczeni, pragną czystej rozrywki.
A Mad Max: Na drodze gniewu to
rozrywka na najwyższym poziomie. Byłoby szkoda, gdybyście ominęli tę jakże
fascynującą przejażdżkę po zakurzonych bezdrożach.
Recenzja została napisana przedpremierowo w 2015 roku dla bloga cdp.pl i tam pierwotnie opublikowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz