> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 27 grudnia 2021

Uncanny X-Men: Upadek X-Men - recenzja

Grudzień 2021 roku okazał się wyjątkowo dobrym miesiącem dla polskich fanów X-Men. Na nasz rynek weszły wtedy dwa opasłe tomiszcza o wychowankach Charlesa Xaviera. O „Kompleksie mesjasza” pisałem tutaj. „Upadek X-Men” jest historią stosunkowo niedawną oraz będącą niejako punktem zwrotnym dla mutantów. Niedługo po jej zakończeniu rozpoczęła się era Jonathana Hickmana, który w znaczący sposób przemodelował świat dzieci atomu. Oczywiście fakt, że z jakiejś opowieści wynika później trochę dobrego, nie oznacza, że ona sama w sobie jest wybitna. Wystarczy wspomnieć Spider-Mana i „One More Day”. Uspokajam, to nie jest poziom Pająka zawierającego układ z diabłem. Niestety, nie jest też dobrze.



X-Men mają pełne ręce roboty. W różnych miejscach na świecie pojawiają się klony Jamiego Madroxa, domagające się spotkania z Kate Pryde. Pech chce, że mutantka nagle zniknęła. Sytuacja jest tym bardziej niebezpieczna, że z klonami nie da się porozumieć, a w dodatku każdy z nich dysponuje inną niszczycielską mocą. To tylko początek problemów – w sytuacje po chwili angażują się inni, od dawna niewidziani gracze. Wszystko to na głowie Jean Grey, wciąż starającej się odnaleźć po swoim nagłym powrocie do świata żywych, i jej bardzo, bardzo, bardzo licznego zespołu.

Pojawienie się na naszym rynku „Upadku” i „Kompleksu mesjasza” w tym samym momencie wymusza niejako porównanie tych dwóch historii. Niestety, ta pierwsza wypada w nim niekorzystnie. Pomijam już dynamikę opowieści, stawkę i dramaturgię, czy nawet to, że tutaj ktoś zostaje przebity oszczepem na wylot, ale wstaje, otrzepuje się i walczy dalej, a w „Mesjaszu” musi swoje odchorować. Najgorsze jest to, że przez kilkanaście lat między obiema przygodami niewiele się zmieniło. Niby były Utopie, Schizmy, kolejne Instytuty, ale drużyna podopiecznych Xaviera zdaje się stać w miejscu. Widać to między innymi po młodszych wychowankach, którzy w „Mesjaszu” byli o krok od przyjęcia do głównego zespołu (zresztą w międzyczasie niektórzy studenci zasilili jego szeregi), a w „Upadku” ponownie przedstawieni są jako nieogarnięte młokosy. Podobnie potraktowany zostaje Madrox – tutaj pojawia się jako leniwy tchórz, marzący o świętym spokoju. Zapomnijcie o odważnym, ogarniętym facecie z „Kompleksu mesjasza”, który w ciekawy sposób wykorzystuje swoje moce. Po raz kolejny: ja wiem, że od amerykańskich komiksów superbohaterskich nie można oczekiwać ciągłości, ale w wyżej wymienionych wypadkach taka ingerencja w charakter postaci lub pominięcie jej rozwoju wybitnie mnie irytuje.

Boli to, tym bardziej, że cały zespół wypada niejako. Ekipa Jean jest bardzo liczna, ale w większości robi za tło. Taka Jubilee (cofnięta zresztą do swojego uniformu sprzed 25 lat, z żółtym prochowcem i niebieskimi kaloszami) ogranicza się do otrzymywania razów podczas bitwy i głupich komentarzy. Kwestie Polaris i Northstara można zliczyć na palcach jednej ręki. W centrum znajduje się Jean oraz sprawca całego zamieszania, którego nie wymienię tutaj z imienia, żeby nie psuć fabuły. Na papierze ich konflikt wygląda ciekawie. Antagonista ma niemal boską moc i chce dzięki niej zmienić świat. Z kolei Jean jak nikt inny wie, że taka siła prędzej czy później korumpuje. Niestety, zupełnie nie wybrzmiewa to podczas lektury.

„Upadek” okazuje się eventem w najgorszym tego słowa znaczeniu. Z masą pozbawionych charakteru postaci, żmudnymi walkami i podniosłymi hasłami. Jedynym jej plusem może być szokujący finał oraz jego ewentualne następstwa. Nie czytałem nic z serii, które ukazały się wraz z rewolucją Hickmana, ale ponoć jest tam kilka perełek. Ciekawe, kiedy trafią one w nasze ręce.

5/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: