Team-upów Spider-bohaterów z różnych rzeczywistości nigdy dość – przynajmniej tak mi się wydawało jeszcze niedawno. Wtedy w moje łapki wpadał „Spidergedon” i udowodnił, że chyba jednak zaszliśmy o jednego alternatywnego Pająka za daleko.
Naprawdę nie potrzebowaliśmy kolejnej potyczki Spider-herosów z rodziną Dziedziczących. Skoro jednak się zdarzyła, to chciałbym przyjemną młóckę z tonami sympatycznych bohaterów. Niestety, nie tym razem. Największym problemem „Spidergedonu” jest zawartość wydanego w Polsce tomu. Ponad połowa ze składających się na niego zeszytów to prezentacja kolejnych Pająków. Jedni są ciekawsi (Spider-Man z gry Insomniac Games), inni mniej, ale najgorsze jest to, że większość z nich nie odgrywa ważnej roli we właściwej historii. Tę poznajemy tylko z perspektywy głównej miniserii. W tomie brakuje natomiast tie-inów. Cierpi na tym lektura „Spidergedonu”, ponieważ spora część przełomowych wydarzeń ma miejsce poza naszą wiedzą. Jak potoczyła się misja grupy Kaine’a? W jaki sposób Spider-Gwen poradziła sobie ze swoimi kłopotami? Jak Peter Parker pokonał Morluna? Nie wiadomo – nagle ktoś się pojawia i mówi, że załatwił coś poza kadrem. Tyle.
Ciekawie wypada natomiast zabieg zepchnięcia Petera Parkera ze świata 616 do roli epizodycznej. Na pierwszy plan wysuwa się Miles Morales, który nie czuje się najpewniej w roli przywódcy. Obowiązki dzieli z Superior Octopusem, którego dyskusyjne zachowanie nigdy się nie nudzi. Szkoda, że spora część pozostałych pająków ślepo idzie za jednym lub drugim. Wyjątkiem jest Pająk-Osborne, ale on wydaje się jedynie wytrychem fabularnym. Poprzednie corssovery o Spider-bohaterach były wypełnione ciekawymi relacjami alternatywnych Pająków. Tutaj ich zabrakło.
„Spidergedon” okazuje się wydarzeniem zbędnym. Jego wpływ na główną serię o Parkerze będzie znikomy, jeśli nie żaden. Wystarczy powiedzieć, że nie wiadomo, czy akcja tomu ma miejsce przed, czy w trakcie runu rozpoczętego niedawno przez Nicka Spencera. Rzecz tylko dla megafanów Pająka (i fanów Superior Spider-Mana). Reszta może sobie darować.
I na koniec – zawarta pod koniec krótka historyjka o Web-Slingerze, Spider-Manie z czasów dzikiego zachodu, ma najbrzydsze rysunki, jakie widziałem w komiksie superbohaterskim od dawien dawna. Takie to pokraczne, w dodatku pokolorowane jak podczas pierwszych zabaw z programami graficznymi za dzieciaka, że aż budzi przykre skojarzenia z niesławną grą komputerową „The Town with no Name”.
5/10
„Spidergedon” ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont Polska.
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz