Ponad 700 stron, drugoligowy superbohater, komiksy z przełomu lat 80. i 90. oraz Grant Morrison za sterami scenarzysty – każdy z tych elementów może zarówno intrygować, jak i budzić obawy. Może dlatego „Animal Man. Omnibus” wydany jakiś czas temu w Polsce przez Egmont, przeleżał na mej kupce wstydu dobre kilka miesięcy. Na wstępie należy zaznaczyć, że choć słowo „Omnibus” brzmi dumnie i kojarzy się z ekskluzywnymi wydaniami zza Wielkiej Wody, tak egmontowy odpowiednik to po prostu zbiór wszystkich komiksów o Animal Manie ze scenariuszami Morrisona (w sumie 26 zeszytów regularnej serii i zeszyt specjalny) w standardowym „amerykańskim” formacie i bez oszałamiającej porcji dodatków. Mimo to wydanie tego komiksu w takiej formie to zacna inicjatywa, która pozwala poznać cały run o przygodach Buddy'ego Bakera i początki kariery Granta Morrisona.
Trudno było mi się zabrać za to potężne tomiszcze – najzwyczajniej w świecie miałem sporo obaw. Bałem się, że kwasowe klimaty Morrisona mnie przytłoczą, bełkotliwa narracja w połączeniu z archaiczną stroną wizualną będzie wyzwaniem nie do przeskoczenia, a sam bohater okaże się nieciekawy. Gdy w końcu zacząłem czytać, to nie odłożyłem komiksu, póki nie pochłonąłem naraz ponad 400 stron. „Animal Man” wciąga – szybko udaje mu się zdobyć naszą sympatię, bo to bohater niedoskonały, zagubiony w otaczającej go rzeczywistości, który chce robić coś dobrego dla świata, ale nie zawsze wie, jak się do tego zabrać. Jednocześnie Morrison przez większość czasu stawia na krótkie przygody (najczęściej jednozeszytowe), przez co komiks jest dynamiczny, a kolejne pomysły są serwowane czytelnikowi z zadziwiającą szybkością. Jeśli coś nam się mniej spodoba, to zaraz dostajemy coś innego na otarcie łez – nie ma tak naprawdę czasu na nudę ani zbędne narzekanie.
Komiks można nieoficjalnie podzielić na dwie części – pierwszą, którą pisze „wczesny Morrison”, i drugą, którą pisze „naćpany Morrison”. Początkowe 17 zeszytów zebranych w „Animal Man. Omnibus” to zaskakująco standardowe superhero (zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę nazwisko scenarzysty i to, do czego na przestrzeni lat nas przyzwyczaił). Jasne – pojawiają się tu wątki, których próżno szukać gdzie indziej, a dotyczą najczęściej ochrony środowiska, ekologii, obrony praw zwierząt czy wpływu człowieka na planetę i jej mniej inteligentnych mieszkańców. Można z pewnym przekonaniem stwierdzić, że „Animal Man” to komiks z misją – jednocześnie pozostaje pozycją typowo rozrywkową, bo dzieje się dużo i szybko, a tytułowy bohater wplątuje się w najróżniejsze przygody, mniej lub bardziej szalone.
Od zeszytu 18 na scenę wchodzi Morrison, jakiego znamy. Animal Man spotyka rdzennego Amerykanina i razem zarzucają na pustyni kwasa. Komiks zmienia się w psychodeliczną jazdę bez trzymanki, gdzie abstrakcyjne wizje mieszają się z fragmentami rzeczywistości, a ta podróż (lub jak kto woli „trip”) prowadzi głównego bohatera do tragicznych wydarzeń i konfrontacji z największymi lękami. W konsekwencji cała konstrukcja komiksu zaczyna chwiać się w posadach – postaci przekraczają ramki i wychodzą poza kadry, a w poszukiwaniu sensu życia Animal Man będzie miał wyjątkową możliwość porozmawiać ze Stwórcą. Morrison wchodzi na poziom meta, zastanawia się nad strukturą superbohaterskich opowieści, serwuje przemyślenia na temat samej natury komiksu jako cyklicznego medium.
Osobiście o wiele bardziej do gustu przypadła mi pierwsza część, przygodowe superhero, gdzie dziwaczny superbohater mierzy się z jeszcze dziwniejszymi przestępcami, całość bywa groteskowa, a w tle mamy wątki obyczajowe. Jednocześnie wiem, że nazwisko Morrisona do czegoś zobowiązuje i wiadomo było, że odpali on w końcu swoje ulubione numery. Wiem, że czytelnicy, którzy cenią go właśnie za te bardziej absurdalne scenariusze, w których próbuje zgłębić naturę rzeczywistości, będą się tu świetnie bawić. Jednocześnie miło było zobaczyć, co by było, gdyby Morrison starał się pisać bardziej standardowe komiksy superbohaterskie. I jak się okazuje, byłyby one naprawdę niezłe. Jeśli interesują Was początki jednego z najważniejszych scenarzystów w branży, chcecie poczytać historie o gościu, który może odbierać zwierzętom moce, a jednocześnie nie do końca odnajduje się w roli superbohatera, a także lubicie dziwne kwasowo-metatekstulane klimaty, to znajdziecie to wszystko w „Animal Man. Omnibus”. Dla każdego coś miłego.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz