> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 29 września 2023

Western w polskim kinie - "Prawo i pieść", "Wilcze echa" i "Róża"

Kino gatunkowe w Polsce nie kojarzy się z westernem. To gatunek przede wszystkim amerykański, który mitologizuje Dziki Zachód. W Polsce chętniej kręci się komedie, kino gangsterskie, niekiedy horror, a nawet science-fiction (od filmów Szulkina w rodzaju “O bi, o ba: Koniec cywilizacji” po Andrzeja Żuławskiego i jego “Na srebrnym globie”). Jednak i polska kinematografia może pochwalić się kilkoma westernami, które niekiedy - z racji osadzenia akcji np. w Bieszczadach - nazywa się “easternami”.



Western jako gatunek przefiltrowany przez polską rzeczywistość cieszył się u nas popularnością w latach 60. XX wieku. Wtedy powstały tak głośne tytuły, jak “Prawo i pięść” (1964) Hoffmana i Skórzewskiego czy “Wilcze echa” (1968) Aleksandra Ścibora-Rylskiego.

Pierwszy z nich - rozgrywający się tuż po II wojnie światowej i osadzony na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych (zachodnia część terenów opuszczonych przez Niemców, a jeszcze niezasiedlonych przez Polaków) - miał iście westernową strukturę. Na wspomniane tereny zostaje wysłany oddział ochotników, którzy niczym siedmiu wspaniałych, musi powstrzymać ponoszących się tam szabrowników.

Drugim, najbardziej rozpoznawalnym polskim filmem gatunku, były “Wilcze echa”. Te rozgrywały się z kolei na wschodzie kraju, w Bieszczadach, gdzie również panowało bezprawie. W tym samym rejonie osadzono akcję “Rancha Texas” (1958), gdzie dwóch studentów zajmowało się wypasem bydła, podrywaniem dziewcząt, a na ich drodze stanął gang przemytników.

Wyraźny podział na dobro i zło (stróż prawa vs. bandyci) oraz korzystanie z westernowych tropów (przybycie obcego, który broni lokalnej społeczności, a po wykonanej robocie odchodzi), choć niekoniecznie ikonografii (osadzenie w polskiej rzeczywistości, którą większość widzów w momencie premiery wciąż mogła wyraźnie pamiętać nie sprzyjało ostrogom i kapeluszom) to składniki, które tworzyły sprawdzony przepis na kino zajmujące i inne, od tego, które się zwykło kręcić.



Za kontynuację duchową wymienionych wyżej filmów można uznać “Różę” (2011) Wojciecha Smarzowskiego, której scenariusz został oparty na westernowej strukturze. Tadeusz (Marcin Dorociński), były AK-owiec pojawia się znikąd i staje w obronie Róży (Agata Kulesza), całość rozgrywa się w 1945 roku, u schyłku II wojny światowej.

W nieco innym kierunku poszedł Maciej Bochniak w swojej “Magnezji” (2020). To kino postmodernistyczne, samoświadome konwencji, uwypuklające jej sztuczność. Western ubrany w komediowy nawias i mieszający się z innymi konwencjami: m.in. kina gangsterskiego czy rodzinnego dramatu.

Dotychczas skupiałem się na tych filmach, które choć czerpią z westernowej estetyki lub wykorzystują podobne zabiegi fabularne, to rozgrywają się w Polsce. Osobną grupę rodzimych westernów stanowią te, które - zgodnie z założeniem gatunku - przenoszą fabułę na Dziki Zachód.

Warto wymienić tu chociażby nowele filmowe "Komedia z pomyłek" i "Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg" (obie z 1967) Jerzego Zarzyckiego, "Letnią miłość" (2006) Piotra Uklańskiego (ciekawostka: obok Bogusława Lindy i Katarzyny Figury na ekranie pojawił się Val Kilmer) czy "Eukaliptus" (2001) Marcina Krzyształowicza. Trzeba powiedzieć wprost: są to próby ciekawe, ale w większości nieudane - zwłaszcza “western alegoryczny” z Figurą i Lindą oraz “western erotyczny” Krzyształowicza pozostawiają wiele do życzenia zarówno pod względem fabularnym, jak i realizacyjnym.

*

Tekst powstał przy okazji współpracy z Narodowym Centrum Kultury Filmowej w Łodzi, gdzie już wkrótce zostanie otwarta wystawa prezentująca 120 lat polskiej kinematografii. Otwarcie ekspozycji "Kino Polonia" nastąpi 14 października 2023 roku.

Brak komentarzy: