> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 27 lipca 2021

New X-Men, tom 4. Planeta X - recenzja

Z czwartym tomem kończy się run Granta Morrisona w „New X-Men” – jeden z najważniejszych w historii serii o mutantach. Ok, niektóre wątki domknął później (albo twórczo rozwinął, jak w wypadku Xorna) Chuck Austen, ale o tym lepiej zapomnieć. W każdym razie w „Planecie X” Morrison podsumowuje swoją przygodę z X-Men. Niestety, trzeba przyznać, że jego pożegnanie jest wyraźnie słabsze od rozpoczęcia i rozwinięcia.


Tom składa się z dwóch historii: „Planety X”, czyli ostatecznego starcia X-Men z wodzącym ich za nos antagonistą, oraz „Here Comes the Tomorrow”, które przenosi akcję 150 lat w przyszłość, ukazując walkę Logana i kolejnego pokolenia mutantów z Sublime’em.

Z podejściem szkockiego scenarzysty mam szereg problemów. Przede wszystkim nie kupuję jego wizji Magneto. Jest ona oczywiście spójna z całością jego runu, ale zupełnie nie przystaje do niejednoznacznego obrazu Mistrza Magnetyzmu, jaki klarował się od lat osiemdziesiątych. Morrisonowy Erik Lehnsherr to zapatrzony w siebie, jednowymiarowy złoczyńca, jakby wyjęty z pierwszych komiksów autorstwa Stana Lee i Jacka Kirby’ego. Także wytłumaczenie jego mistyfikacji i niewykrycia jej przez kogokolwiek z X-Men budzi wątpliwości. Nieścisłości w runie Morrisona jest zresztą więcej. Pod koniec tomu znajdziemy nawet objaśnienie najbardziej wątpliwych rozwiązań. Niektóre brzmią przekonująco, inne… nie bardzo.

Kłuje także brak reakcji na działania Magneto ze strony innych drużyn mutantów i superbohaterów. Ja wiem, że Morrison chciał się skupić na rozwijanych przez siebie postaciach, niemniej zignorowanie reszty uniwersum Marvela boli – szczególnie że skala zniszczeń dokonanych przez Mistrza Magnetyzmu spokojnie wypełniłaby dwa półroczne eventy. Narzekam, ale „Planeta X” ma też dużo dobrego, przede wszystkim za sprawą tego, jak konsekwentnie Morrison prowadzi bohaterów – z wyróżnieniem Cyclopsa, Beasta i Emmy Frost.

Niestety, niewiele dobrego da się powiedzieć o „Here Comes the Tomorrow”. Wydaje się, że ta historia to o jeden krok za dużo – niby mająca ostatecznie wszystko wyjaśnić, ale w rzeczywistości nawet nie komplikuje fabuły, a wydaje się zwyczajnie zbędna. Nie sprawdzają się nowi X-Men, Sublime w ciele Beasta, nie czuć także żadnej stawki – a przecież walka rozgrywa się tutaj o losy świata. Jedynym plusem obsadowym wydaje się Rover, zdezelowany Sentinel, który potrafi jedynie „niszczyć”. Nic dziwnego, że później pojawił się on w bardzo udanym epizodzie w niedocenionej i przedwcześnie zakończonej animacji „Wolverine and the X-Men”.

Odrzucające są także rysunki Marca Silvestriego. Artysta ten wypłynął dzięki swoim pracom w „The Uncanny X-Men”, do których mam pewien sentyment. Niestety, z czasem na pełnej weszły mu lata dziewięćdziesiąte, od których nie potrafi się uwolnić. Wszystkie postaci wyglądają identycznie – mężczyźni to przerośnięte mięśniaki z kwadratowymi szczękami, a kobiety to modelki z taliami osy. Tła nie istnieją, a Silvestri z rozmachem szasta kreskami, jakby chciał ukryć braki w wypełnieniu obrazków lub niecodzienną anatomię bohaterów. Wpływa to niekorzystnie na przyjemność płynącą z lektury, szczególnie w porównaniu ze szczegółowymi rysunkami Phila Jimeneza w „Planecie X”.

Koniec taki sobie, ale „New X-Men” pozostaje jednym z najważniejszych i najbardziej wyrazistych etapów w bogatej historii mutantów Marvela. Warto nadrobić, nawet jeśli miejscami Morrison odlatuje w rejony niedostępne przeciętnemu czytelnikowi.

6/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: