Dwa lata bez Marvela w kinie zrobiły swoje. Stęskniłem się. "Black Widow" przez długi czas uchodził w świadomości fanów za film-zapychacz: osadzony pomiędzy "Civil War" a "Infinite War", z bohaterką, która więcej nie pojawi się w MCU, z wydarzeniami na małą skalę. Coś w tym jest, ale to wszystko pozwoliło reżyserce Cate Shortland opowiedzieć bardziej osobistą historię, bez wielkiego parcia na podbudowę kolejnych etapów multiwersum, skupioną na bohater(k)ach.
I to działa. Od zaskakująco intymnego prologu, przez zawiązanie intrygi, po wprowadzenie nowych postaci. To kolejna w Marvelu historia o rodzinie, ale opowiedziana z innej perspektywy. Brak zagrożenia o kosmicznym zasięgu, osadzenie fabuły na fundamentach historii szpiegowskiej, a także powiązana z Rosją przeszłość Nataszy pozwala twórcom ugryźć to uniwersum od innej strony (co nie znaczy, że co chwilę nie będą nam przypominać, że to film wchodzący w skład dużej, transmedialnej opowieści). Jasne, w finale znów dostajemy kupę wybuchów, a po drodze nie zabraknie żartów, ale stawka, o jaką toczy się gra, wprowadza do tego wszystkiego trochę świeżości.
Piszę te kilka słów dwa dni po seansie. I dobrze, bo "Czarna Wdowa" podoba mi się teraz bardziej, niż gdy wyszedłem z sali kinowej. Wtedy miałem wrażenie, że to taki "marvelowy standard", przeciętniak jak "Ant-Man i Osa", którego można bez bólu obejrzeć, ale który jest w sumie zbędny. Im więcej o tym filmie myślę, tym bardziej mi się podoba, co zrobili z nim twórcy. Nie jest doskonały - niektóre żarty wydają się być wstawione na siłę, niektóre rozwiązania fabularne są dyskusyjne (Taskmaster, który w pierwszej połowie jest prawdziwym zagrożeniem, a w drugiej nie tylko zostaje niepotrzebnie obdarty z tajemnicy, to jeszcze nie ma za wiele do roboty).
Ale jest tu sporo dobra. To też film o wyzwoleniu się spod destrukcyjnego wpływu innych i podążaniu własną drogą. Wszyscy wiemy, czego metaforą może być starcie Nataszy z manipulującym młodymi kobietami, bezkarnym i potężnym generałem Dreykovem. I działa to zarówno na poziomie czysto metaforycznym, jak i fabularnym - pasuje do wątku Nataszy i pozwala jej dokończyć pewną drogę w charakterologicznej ewolucji postaci.
Mimo że miał to być film, który wreszcie odda sprawiedliwość Scarlett Johansson jako bohaterce wiecznie obecnej na drugim planie MCU, to show kradną jej Florence Pugh i David Harbour. Obie postacie zostały mocno doświadczone przez życie, a jednocześnie to właśnie na ich barkach opierają się najbardziej humorystyczne elementy filmu. Pugh wyśmiewa superbohaterską karierę Nataszy w Ameryce, ale tak naprawdę zazdrości jej ucieczki i znalezienia nowej rodziny wśród Avengers. Z kolei Harbour pod maską rubasznego "wujka z wesela" skrywa żal i gorycz do Mateczki Rosji, która go wychowała, wykorzystała i porzuciła.
"Czarna Wdowa" to film, który zyskuje po czasie. W trakcie oglądania można odnieść wrażenie, że to prosty akcyjniak, zrealizowany w standardzie, do którego Kevin Feige nas przyzwyczaił. Warto jednak spojrzeć głębiej - zajrzeć pod wujkowe żarty Harboura, przyjrzeć się więzi Nataszy i Jeleny, bardziej niż na akcji, skupić się na relacjach postaci i tym, co skrywają pod powierzchnią. Nie ma oczywiście przymusu - można po prostu oglądać kolejne spektakularne bijatyki, dynamiczne pościgi i coraz większe wybuchy. I po prostu dobrze się przy tym bawić.
P.S. Mam nadzieję, że w serii "What If...?" dostaniemy spotkanie Krasnego Kamrata z Kapitanem Ameryką! Red Guardian to jest gość!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz