Początek XXI wieku był złotym okresem dla scenarzysty Briana Michaela Bendisa. Prowadzone przez niego serie, m.in. „Alias”, „Daredevil”, „Powers” i „Ultimate Spider-Man”, przyniosły mu uznanie krytyki i miłość fanów. To, co dobre, kiedyś się jednak kończy. Dziś Bendis kojarzy mi się przede wszystkim z nieznośnie rozciągniętymi opowieściami, które rozwijają się w żółwim tempie, by w finale ekspresowo zamknąć wszystkie ich wątki. Jakby przez większość czasu nie wiedział, jaką historię chce opowiedzieć, a jak już nada jej konkretny kierunek, to orientuje się, że został mu jeden zeszyt na rozwiązanie. Czwarty tom „Ultimate X-Men” udowadnia, że takie potknięcie zdarzały mu się także w lepszych czasach.
Bendis przejął serię na dwanaście zeszytów po odejściu jej twórcy Marka Millara, a przed przejęciem jej przez Briana K. Vaughana. Niestety, widać, że jest tutaj scenarzysta przejściowym i za bardzo nie ma pomysłu na wykorzystanie swojego czasu u sterów tytułu. Czwarty tom UXM składa się z dwóch historii. W pierwszej Wolverine jest ścigany po Nowym Jorku przez mały oddział, mający związek z jego przeszłością. W drugiej amerykański rząd organizuje własną drużynę mutantów w celu odcięcia się od X-Men i poprawienia swojego wizerunku w oczach mediów. Obie opowieści spaja wymierzony w mutantów spisek, na którego czele stoją ludzie będący na szczytach władzy.
Brzmi obiecująco, ale wypada przeciętnie. Ganienie bezimiennego oddziału za Loganem jest pretekstem do współpracy Rosomaka ze Spider-Manem i Daredevilem. Niestety, wynika z niej niewiele – i dla nowojorskich bohaterów, i dla Logana, którego ostatnio widzieliśmy przecież w bardzo ciekawym momencie. Zamiast skupić się na jego relacjach z drużyną, Bendis woli poświęcić pierwsze sześć zeszytów na przydługi wstęp. Samo spotkanie X-Men z nowym i tajemniczym wrogiem także zawodzi. Nie grają tutaj relacje w drużynie. Większość postaci – jak Rogue, Iceman, Colossus czy Nightcrawler – stoi z boku i jest tłem. Podobnie nowi bohaterowie: Angel i wystylizowana na gwiazdę punka Dazzler. Niezrozumiałe są także motywacje części z nich, przede wszystkim Beasta, którego arc w teorii powinien być jednym z najbardziej dramatycznych. Nie wspominam już o przedstawionej tutaj drużynie Emmy Frost, do której należy chociażby Havok – dawno nie widziany brat Cyclopsa. To wszystko wątki z cyklu „fajnie, że się pojawiły, nie, nie będziemy ich rozwijać”.
Najlepiej sprawdza się minihistoria, w której Wolverine spotyka młodego mutanta o zabójczych mocach – jego organizm wytwarza toksyny, unicestwiające wszystko, co żywe w promieniu kilku metrów. Udowadnia ona, że gdy Bendis chce, to potrafi. Na zaledwie kilku stronach mamy przejmujący dramat nastolatka oraz Logana, który jest nie tylko najlepszy w tym, co robi, ale także robi to, czego nie zrobiłby nikt inny.
Za rysunki odpowiada David Finch. Lata temu byłem pod ogromnym wrażeniem jego stylu, ale dziś jego pseudorealistyczne podejście nie wywołuje już takiego zachwytu. Irytują powtarzające się kadry i jednakowe twarze u większości bohaterów. Przynajmniej sceny akcji wypadają bardzo dynamicznie.
Krótki epizod Bendisa w Ultimate X-Men to moment, gdy można na chwilę zostawić mutantów Marvela. Na szczęście w kolejnym tomie za scenariusz bierze się Brian K. Vaughan, który prowadzi podopiecznych Xaviera w o wiele ciekawszym kierunku.
5/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz