> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 16 maja 2023

"Dom Slaughterów: Znamię rzeźnika" – recenzja (spin-off "Coś zabija dzieciaki")

Seria „Coś zabija dzieciaki” szybko wyrosła na jedną z najpopularniejszych i najczęściej nagradzanych. Nic dziwnego, że szybko doczekaliśmy się spin-offu ze świata łowców potworów. Za historię odpowiada James Tynion IV, pomysłodawca serii, oraz Tate Brombal. Scenariusz wyszedł jednak spod ręki tylko tego drugiego.



„Dom Slaughterów” to typowy zapychacz – niezbyt odkrywcze rozwinięcie jednej z postaci pobocznych, które zainteresuje jedynie fanów „Coś zabija…”. Spadek poziomu można tłumaczyć zmianą scenarzysty, ale prawda jest taka, że opowieść o Aaronie Slaughterze, starszym koledze Eriki – protagonistki głównego tytułu, wpisuje się w typową teen dramę. Klimat „Coś zabija…” jest tylko lekkim urozmaiceniem.

W sumie wszystko jest przecież na miejscu: zagubiony nastolatek w prywatnej szkole (w której zabija się potwory, szczegół), prześladowcy z równoległej klasy (socjopaci, ale mają zabijać potwory, więc pasują tu nawet bardziej niż w innych placówkach edukacyjnych), zakazana miłość (dlatego z obiektem westchnień umieścimy go w jednym pokoju, na pewno nic się nie stanie). Jasne, perypetie Aarona i Jace’a, jego nowego przyjaciela, a później także ukochanego, przybliżają nam funkcjonowanie Domu Slaughterów, panujące w nim zasady i ograniczenia. Szkoda, że ubrano to w tendencyjną historię miłosną.

Jace nie jest tylko pięknym chłopcem znikąd. Tynion IV oraz Brombal obdarzyli go konkretną przeszłością i motywacjami. Szkoda, że – ponownie – wpadają one w ograny schemat. Jeszcze bardziej boli, że im dłużej będziemy myśleć o jego historii, tym mniej będzie ona trzymała się kupy. Gdyby akcja wciągnęła nas tak bardzo, że nie skupialibyśmy się na fabularnych głupotkach, byłoby to do przełknięcia.

Rzeczywiście, twórcy stosują masę zabiegów mających wzbogacić narrację. Historia opowiadana jest dwutorowo, skacząc między teraźniejszością i odległą o piętnaście lat przeszłością. Z kolei rysownik Chris Shehan bawi się cieniami, starając się jak najbardziej upodobnić do stylu Werthera Dell'Edery z głównej serii. Może właśnie tutaj tkwi największa bolączka „Domu Slaughterów”. To spin-off, który samodzielnie nie ma nic do zaoferowania. Zamiast wypracować coś własnego, Brombal stara się naśladować Tyniona IV, a Shehan – rysownika pierwowzoru. Wychodzi przyjemne czytadło, które nie zainteresuje nikogo poza fanami „Coś zabija dzieciaki”.

6/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: