Do “Luthera Strode’a” wróciłem po dekadzie. W 2013 roku z zachwytem pochłaniałem kolejne strony pierwszej miniserii, a dziś miałem okazję nie tylko sobie ją powtórzyć, ale i poznać dalsze losy bohatera stworzonego przez Justina Jordana (scenariusz) i Tradda Moore’a (rysunki). Mój odbiór przez te dziesięć lat nieco się zmienił - być może nie jestem już tak bezgranicznie zachwycony (bo i przez ten czas przeczytałem sporo innych brutalnych komiksów, co innego zacząłem też w tekstach kultury bardziej cenić), ale wciąż uważam, że to kawał porządnej komiksowej rozrywki. Ale po kolei.
Luther Strode to normalny nastolatek, który po zamówieniu przez internet poradnika "Jak przestać być słabeuszem" zdobywa zdumiewające talenty. Szybko radzi sobie z - gnębiącymi go dotychczas - szkolnymi osiłkami, a wkrótce udaremnia napad na sklep, staje się bohaterem i zdobywa dziewczynę. I w tym miejscu kończy się wszystko czego mogliśmy się spodziewać po historii "od nieudacznika do bohatera" i zaczyna się konkretny hardkor. Na trop chłopaka wpada tajemniczy kult morderców (wysyłający za nim Bibliotekarza o aparycji i wewnętrznym skomplikowaniu pierwszego Terminatora), zaś on będzie musiał wykorzystać każdy mięsień swojego niezwykłego ciała, by spróbować ocalić najbliższych. “Spróbować” to słowo-klucz w tym przypadku.
W pierwszej miniserii (“Dziwny talent Luthera Strode’a) otrzymujemy dość prostą dekonstrukcję genezy superbohatera, w której coś poszło nie tak. Zbudowana na schemacie “origin story” historia wywraca wszystko do góry nogami. Nastolatek niepanujący nad swymi mocami tym razem nie ma moralnego kompasu w postaci wujka Bena czy wiernego lokaja. Jordan odpowiedzialny za scenariusz dokłada starań, żeby z zeszytu na zeszyt coraz bardziej szokować czytelników, daje też niezwykłe pole do popisu Moore’owi, który w kreskówkowej manierze kanciastej kreski i z wykorzystaniem mnóstwa czerwonego koloru daje upust swojej wyobraźni. Powiedzieć, że jest brutalnie to za mało - kiedyś byłem chyba mniej wrażliwy, bo trupy liczone w dziesiątkach i bardzo graficzne przedstawienie przemocy nie robiło na mnie wrażenia. Podczas ponownej lektury czułem pewien dyskomfort, nawet mimo zaakceptowania przegiętej konwencji, w której operują obaj autorzy.
Jednak to, co najbardziej mnie ciekawiło, to dalsze losy Strode’a, które twórcy zaprezentowali w miniseriach “Legenda Luthera Strode’a” i “Dziedzictwo Luthera Strode’a” i które trafiły do jednego grubaśnego tomu polskiego wydania od Nagle Comics. Prawidła sequeli są nieubłagane, a autorzy się im podporządkowują - wszystkiego jest więcej, akcja jest szybsza i jeszcze bardziej brutalna, a przeciwnicy Luthera są mocniejsi. Po wstępie, jakim był origin story bohatera, obaj autorzy przestali się hamować. Zarówno “Legenda…”, jak i “Dziedzictwo…” ciekawie rozwijają mitologię świata przedstawionego, zgłębiają tajemnicę Metody Herkulesa i wysyłają głównego bohatera w podróż, podczas której stanie do konfrontacji z innymi obdarzonymi talentami osiłkami.
Akcja gna na łeb na szyję, a sekwencje walk wypełniają niekiedy całe zeszyty. Gdy poprzednim razem pisałem o tym komiksie, to porównywałem go do “Invincible” przez bezkompromisowość, specyficzne poczucie humoru i brutalną akcję. Czytając kolejne dwie miniserie miałem skojarzenia z mangami shonen, gdzie walki trwają w nieskończoność i zawsze pojawi się silniejszy przeciwnik. Jeśli kupimy tę konwencję, to będziemy się świetnie bawić, bo Jordan jest całkiem błyskotliwym scenarzystą (co może umknąć w zalewie krwi i flaków, które wypełniają kolejne strony) i wie, gdzie chce zaprowadzić tę historię.
Charakterystyczna kreska Moore’a przykuwa do kolejnych stron, a im dalej w las, tym rysownik staje się odważniejszy w kompozycji plansz i choreografii walk - nawet jeśli czasem mocno inspiruje się klasyką (scena pościgu z trzeciej mini-serii może przywodzić na myśl sekwencję autostradową z drugiego “Matrixa”), to trudno nie docenić jak pomysłowo komponuje plansze i bawi się kadrowaniem czy perspektywą. Często w swoich recenzjach piszę, że “rysunki są dynamiczne” i tym razem to wyświechtane stwierdzenie znów pasuje idealnie.
Zbiorcze wydanie “Luthera Strode’a” od Nagle Comics to prawie 550 stron komiksowej rozwałki, gdzie krew leje się hektolitrami, trup ściele się gęsto, a za rogiem zawsze czai się silniejszy przeciwnik. Ta pozornie “bezrefleksyjna” naparzanka ma kilka ciekawych myśli przewodnich (choćby pyta o zasadność funkcjonowania superbohaterów we współczesnym świecie zdominowanym przez przemoc), choć nie oszukujmy się - chodzi przede wszystkim o rozrywkę, a kolejne zeszyty windują spektakularne sekwencje akcji na jakiś absurdalny poziom. Gdyby nie graficzna brutalność komiksu, która może odrzucić bardziej wrażliwych czytelników, poleciłbym “Luthera Strode’a” wszystkim, którzy są nieco zmęczeni niekończącymi się crossoverami i tworzonymi z automatu głownonurtowymi historiami superhero. Muszę jednak przestrzec tych, którzy nie przepadają za duszeniem przeciwników własnymi flakami - to tylko początek atrakcji w tym komiksie. Zostaliście ostrzeżeni.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz