> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 6 grudnia 2022

Venom: Zabójczy obrońca - recenzja

Lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku nie były – delikatnie ujmując – najlepszych okresem dla komiksu superbohaterskiego. Jednak to dzięki historiom z tego okresu wielu polskich czytelników poznało swoich ulubionych zamaskowanych mścicieli. Venom, istota powstała z połączenia skompromitowanego dziennikarza Eddiego Brocka i kosmicznego symbionta, jest szczególnym przypadkiem. Dzięki wydawnictwu TM-Semic mogliśmy śledzić jego początki w uniwersum Marvela i powolną ewolucję ze złoczyńcy w antybohatera.



Przy okazji złapaliśmy się na największy szał związany z Brockiem. Gdy komiks superbohaterski wrócił na dobre do Polski po kilkunastu latach przerwy, Venom przechodził kolejne wariacje, a scenarzyści wciąż szukali właściwego kierunku dla tej postaci. Symbiont przez lata zmieniał właścicieli – wystarczy wspomnieć Scorpiona i Flasha Thompsona – i dopiero niedawno, za sprawą Donny’ego Catesa, wrócił do Brocka. „Zabójczy obrońca” przenosi nas do okresu świetności antybohatera, gdy czytelnicy domagali się jego nowych przygód. Przy okazji bardzo dobrze przyjęto pojawienie się Carnage’a, brutalniejszego potomka Venoma. Dlaczego więc nie sprezentować mu jeszcze kilku latorośli?

Fabuła jest bardzo pretekstowa. Znajdziemy w niej motywy rozwinięte później przez innych scenarzystów (relację Brocka z jego ojcem), wałkowaną wielokrotnie trudną współpracę ze Spider-Manem i kontynuację historii wydanych przez TM-Semic (Przysięgli). Wszystko to zostało połączone średnio angażującym spiskiem, mającym wypłoszyć bezdomnych z miasta znajdującego się pod parkiem w San Francisco.

Nikt nie udaje, że celem twórców było dokonanie jakiejś rewolucji w superbohaterskiej narracji. Chociaż „Zabójczy obrońca” zaczyna się od sucharów w stylu lat dziewięćdziesiątych, dalsze dialogi to niekończąca się ekspozycja – nie martwcie się zatem, jeśli macie braki w komiksach z Pająkiem, bo motywacje i dawne perypetie każdego z bohaterów zostaną wyłożone wprost tak z dziesięć razy. W dodatku wiele postaci zachowuje się życzeniowo i przez to idiotycznie. Tyczy się to przede wszystkim Spider-Mana, przy którym jego odpowiednik w interpretacji Toma Hollanda wydaje się wzorem zdrowego rozsądku.

Nikt nie przyszedł tutaj przecież po wciągającą historię lub iskrzące się od sarkazmu dialogi. Liczy się rozwałka. Mamy Venoma i Spider-Mana, a przeciwko nim złego przedsiębiorcę z grupą mechów, Przysięgłych, a w końcu pięć zupełnie nowych symbiontów. I co? I nic. Kolejnym starciom brakuje dynamiki, energii i pomysłu. Najbardziej boli piątka symbiontów, w sumie anonimowa i pokonana w niezwykle prosty sposób. Co prawda powrócili oni później, a jedna z nich, Scream, zawitała nawet do wydanych przez TM-Semic komiksów. W żadnym wypadku nie było to jednak udany debiut.

Poza tym dostajemy kwintesencję lat dziewięćdziesiątych. Ciągłą ekspozycję, bzdurną akcję, festiwal wielkich gnatów i mięśni plus Mary Jane w skąpym stroju do aerobiku (z TM-Semic wiemy przecież, że dziewczyna przez większość czasu brała kąpiel, ubierała piżamę, zdejmowała piżamę, a co drugi kadr z nią miał być niczym rozkładówka z czasopism dla panów). „Venom: Zabójczy obrońca” to komiks tylko dla odczuwających silną nostalgię za starymi komiksami o Pająku.

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: