> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 7 stycznia 2022

Carnage: Czerń, biel i krew - recenzja

"Wolverine: Czerń, biel i krew” był pretekstem, by przyjrzeć się burzliwej historii Rosomaka. Każda z dwunastu opowieści miała miejsce w innym momencie przygód X-Men, co stanowiło nostalgiczną gratkę dla czytelników. Carnage jest bohaterem o znacznie skromniejszym dorobku. Czerwony symbiont pojawił się w 1992 roku i, po krótkiej fali popularności, której kulminacją było „Maximum Carnage”, powracał sporadycznie. Daje to twórcom nowe możliwości – zamiast powielać ulubione historie, można było nieco pobawić się z figurą psychopaty opanowanego przez kostium z kosmosu.



Inna sprawa, czy scenarzyści potrafili wykorzystać ten potencjał. Niektórzy z nich ignorują Cletusa Kasady’ego i wrzucają morderczy symbiont w różne gatunki i nurty: western, thriller postapokaliptyczny lub sruvival. Najciekawiej z nich wypada „Morze krwi”, w której odwieczny konflikt Carnage’a i Venoma wpisuje się w opowieść piracką. Jest to krótki i zabawny elseworld, w którym Kasady staje na czele załogi dziwnie przypominającej jego „rodzinę” z „Maximum Carnage”. Eddie Brock pojawia się jako kapitan okrętu ścigającego zbrodniarza. Nic wybitnego, ot przyjemne czytadło.

Pozostałe historie koncentrują się mniej lub bardziej na psychice Cletusa oraz jego relacji z jego dwoma największymi wrogami: Spider-Manem i Venomem. Najciekawiej wypada „Nikt nie ocalał”, skupiające się na młodym muzyku, który jako jedyny przeżywa kolejną masakrę dokonaną przez szaleńca. Szybko dopada go jednak zespół stresu pourazowego, a powrót do normalnego życia okazuje się niemożliwy. Historia napisana przez Dana Slotta jest bardzo prosta, a jej finał łatwy do przewidzenia. Całość wyróżnia się jednak dzięki stonowanym rysunkom Grega Smallwooda.

Niestety, wśród dwunastu opowieści znajdują się też niewypały. Mnie najbardziej nie podeszły „Konwent”, przestrzelony żart z kultu Carnage’a, w dodatku graficznie okraszony popłuczynami po Humberto Ramosie, oraz „Dziedzictwo Carnage’a”, ciężkie do zrozumienia bez kontekstu ostatnich przygód Venoma (które na naszym rynku wydaje Egmont). Na szczęście tych ciekawszych lub zwyczajnie fajniejszych historyjek jest więcej. Z kolei taki „Carnage to ty” jest rzeczą na kilkukrotnej lektury, ponieważ o rozwoju fabuły decyduje tutaj… rzut kostką.

Drugi marvelowy zestaw w czerni, bieli i krwi wypada nieco słabiej od swojego poprzednika. Wynika to także z samej postaci. Carnage to dziecko swoich czasów, kwintesencja lat dziewięćdziesiątych. Nie ma w nim więcej poza skorym do rzezi psychopatą. Nowy album Mucha Comics to rzecz konieczna jedynie dla cierpiących na chorobliwą nostalgię za czasami TM-Semic. Dla pozostałych – miejscami fajnie narysowana ciekawostka.

6/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: