> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 30 czerwca 2023

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - wrażenia na gorąco

Na kinowym fotelu zasiadałem z duszą na ramieniu. Seria o Indianie Jonesie to prawdopodobnie najważniejsza franczyza filmowa w moim osobistym popkulturowym wszechświecie. Nie mam bardziej ulubionego bohatera. Nie ma, moim zdaniem, lepszych filmów przygodowych. Do żadnej serii nie wracam tak często i tak chętnie, co do filmów Spielberga o archeologu w kapeluszu.


James Mangold miał niełatwe zadanie, ale w jakiś chyba magiczny sposób udało mu się wyjść z niego obronną ręką. Czasem się potknie, bo buty Spielberga są jednak za duże - przede wszystkim nie ma on takiej lekkości i polotu jak starszy stażem reżyser, co niestety widać zwłaszcza w scenach akcji. Mangold czasem przeciągnie jakaś scenę albo sekwencję odrobinę za długo, jego ujęciom i montażowi zabraknie energii, ale mimo to trzeba głośno powiedzieć: przygoda trwa i ma się dobrze.


Przede wszystkim muszę pochwalić "Artefakt przeznaczenia" za scenariusz. Mógłbym pisać o niezłych występach Phoebe Waller-Bridge czy Madsa Mikkelsena, i Harrisonie Fordzie, który dobrze się trzyma jak na swe lata. Ale nie miałoby to wszystko znaczenia, gdyby historia była słaba. Tymczasem fabuła została zgrabnie osadzona w kolejnej epoce (1969), z dziedzictwa serii nie robi festiwalu pustych easter eggów, potrafi wykorzystać elementy istotne dla mitologii Indy'ego nie tylko jako nostalgiczne spojrzenie wstecz, ale też jako punkt wyjścia do czegoś nowego i - co warto pochwalić za odwagę - niekoniecznie pozytywnego (pod względem fabularnym, nie odbiorczym).


Kupuję tę historię w przedstawionym kształcie w całości, od A do Zet, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Bo poza przygodą, pościgami i bijatykami z nazistami, szukaniem skarbu w tej historii udaje się dotknąć istoty Indy'ego. Zmierzyć się nie tylko z jego marzeniami i tym, co go napędzało do poszukiwania kolejnych skarbów całe życie, ale też z wyrzutami sumienia, zawiedzionymi nadziejami i przepełniającym duszę smutkiem.

W "Królestwie Kryształowej Czaszki" wiek Forda był pożywką dla żartów. Tutaj napędza - kreślone mimochodem gdzieś na uboczu przygody i pogoni za artefaktem - wątki dramatyczne. Jones mierzy się ze starością, samotnością, emeryturą. Tym razem to nie tylko przebieg, ale i wiek. Wyrusza w poszukiwanie kolejnego skarbu, jednak to też pogoń za czymś ważniejszym. Może sensem życia, które zniknęło w rozczarowującej codzienności. Może za próbą zapomnienia o bolesnych wspomnieniach, których nagromadziło się na przestrzeni lat o kilka za dużo. A może za wygodną wymówką, by już nie wrócić.


Wszystko to - i oczywiście wiek Forda - sprawia, że Indy w "Artefakcie przeznaczenia" jest trochę innym bohaterem, niż ten, którego pamiętamy. I choć gdy trzeba przywalić kilku nazistom, strzelić z bicza czy rozwiązać pradawną zagadkę, to okazuje się, że Ford dalej ma w sobie dawny płomień. Rusza się wolniej, efekty komputerowe i kaskaderzy nie zawsze są w stanie oszukać oko widza, a mimo to ani przez chwilę nie wątpimy, że oglądamy prawdziwego Indy'ego. Tego którego, być może tak jak ja, pokochaliście oglądając w dzieciństwie któryś ze wcześniejszych filmów po raz pierwszy.

Wizja Mangolda, przez ograniczenia, o których wspomniałem, nie może się równać z oryginalnymi przygodami Jonesa. Wieku się nie oszuka, talentu nie kupi. Mimo to bawiłem się bardzo dobrze - i to nie tylko w kategorii sequela zrobionego po latach, któremu wielu wieszczyło klapę, wiele stało na przeszkodzie i na który patrzy się z większym pobłażaniem ze względu na sentyment do poprzednich części.


Jak już wspominałem - udało się dowieźć zakończenie na jakie zasługiwali i fani Indy'ego, i sam Indy. Film może nie idealny, nie potrafiący tak jak poprzednie wzbudzić dziecięcego zachwytu, ale doskonale wpisujący się w D.N.A. serii, uzupełniający ją o nowe wątki, znaczenia i emocje. Wywołujący uśmiech na twarzy, wyciskający łzy wzruszenia nie tylko znajomym motywem Johna Williamsa. Dający sporo frajdy i satysfakcji pod warunkiem, że będziemy pamiętać o jednym. "Poszukiwacze...", "Świątynia..." i "Krucjata..." to ekstraliga, do której ciężko doskoczyć. Więc zamiast żałować, że (i tym razem) się nie udało, warto cieszyć się z tego, że to naprawdę dobry "Indiana Jones".

8/10

Brak komentarzy: