MUZYCZNE ROZMOWY NA DWIE GŁOWY,
Czyli
DYSPUTY NA DWIE NUTY
W serii gościnnych rozmów z Malvagio, czyli Adamem Czernatowiczem, tajemniczym scenarzystą i współtwórcą komiksu „Człowiek Bez Szyi” (premiera podczas Festiwalu Komiksowa Warszawa) postaramy się przybliżyć kilka najbardziej wartościowych i interesujących musicalowych odcinków seriali animowanych, jakie dane nam było oglądać w polskiej telewizji. Ponieważ muzyka i animacja łączą się nierozerwalnie od czasu Dinner Time i Parowca Willy, wyłoniliśmy z kreskówek o odcinkach śpiewanych w całości bądź wypełnionych piosenkami wyłącznie produkcje z ostatniego dziesięciolecia. Na pierwszy ogień – legendarny odcinek Atomówek – See me, feel me, Gnomey (Pol. Róży kwiat zmienia świat)
GRIM: Jeśli mówimy o tym odcinku, ważne są dwie informacje. Pierwsza: musical miał być zakończeniem całej serii, jej podsumowaniem i epilogiem zarazem. Druga: odcinek został zakazany przez swą (rzekomo) komunistyczną wymowę i nie został wyemitowany.
MALVAGIO: W taki to oto prosty sposób odcinek ten stał się chyba najbardziej znany ze wszystkich. Świetny marketing, zawsze to powtarzam. Przechodząc już jednak do bardziej "technicznych" szczegółów - odcinek jest długi, bo zajmuje prawie 22 minuty. Poza tym - jest śpiewany. W CAŁOŚCI (nie licząc drobniutkiej części w końcówce, ale mniejsza). Całkiem niezłe osiągnięcie, jak na mój gust.
GRIM: Słowo o fabule - podczas gigantycznej bitwy z niemal wszystkimi łotrami ze swojej obszernej galerii zła Atomówki przegrywają bitwę o miasto Townsville ze współpracującymi złoczyńcami. Pokonane, leżąc na gruzach zrujnowanego miasta, zawierają pakt z tytułowym gnomem - ukrytym w kwiecie róży małym, wrednie wyglądającym czarownikiem w spiczastej, czerwonej czapeczce i takimż płaszczu (ciekawostka - OFICJALNYM powodem zakazania emisji był właśnie płaszczyk, mieniący się czerwono-srebrnymi rozbłyskami, co miało stanowić zagrożenie wystąpienia oczopląsu u małoletnich widzów), który w zamian za - drobnostka - ich moce sprawi, że Townsville stanie się utopią, nieznającą zła. Dziewczynki zgadzają się, wierząc, że to uwolni je od brzemienia wiecznej walki i pozwoli cieszyć się życiem. Gnom pozbywa się więc zła (co polega na dosłownym USUNIĘCIU przestępców) i magią odbudowuje miasto, które obrasta gigantycznymi różami. W największej gnom urządza swą kwaterę i odbiera hołd od wdzięcznych mieszkańców, którzy stają się jego radosnymi i wiernymi niewolnikami i wyznawcami. Co więcej, Atomówki też są zadowolone z takiego obrotu sprawy, dopóki na ich drodze nie stanie profesor Atomus w...rzeźnickim uniformie, z tasakami w dłoniach. Uświadamia on córkom (w dość obrazowy sposób), że umowa między nimi a gnomem jest nieważna - nie może istnieć pokój bez wolności, odebranej zaślepionym ludziom przez różanego tyrana. Dziewczynki lecą więc do jego kwatery, by obalić samozwańczego bożka, uświadamiając sobie, jak ważne jest istnienie zła obok dobra dla równowagi świata. Całość zamyka powrót złoczyńców, którzy ramię w ramię z pozytywnymi bohaterami i szarymi obywatelami śpiewają o cudzie różnorodności świata, który ma najróżniejsze odcienie, nie tylko czerń i biel.
MALVAGIO: Tu warto się zatrzymać, bowiem mamy do czynienia z pierwszą naprawdę ciekawą piosenką, która towarzyszy pojawieniu się gnoma (swoja drogą, STRASZNIE przywodzi mi na myśl niesławnego Rumpelstiltskina, który też operuje na transakcjach wiązanych) i złożeniu przezeń propozycji. Piosenka o tyle ciekawa, że gnom pokazuje w niej swoje dwa oblicza - najpierw jawi się jako miły/przyjazny do bólu różany karzełek z bródką jak choinka zapachowa - wyraża to ciepły i spokojny głos, gwarantujący naprawę sytuacji w mieście. A chwileczkę później z jednym z najbardziej złośliwych uśmiechów podkreśla, ŻE NIE MA NIC ZA DARMO. A potem... zgrzyt maksymalny, bo piosenka robi się OSTRA. Zarówno pod kątem słów gnoma, który nie prosi, a wręcz żąda, jak i wykonywanych przez niego gestów. Tu mała dygresja - ja się pytam, GDZIE TE ATOMÓWKI MAJĄ ROZUM?! Ostry głos, stawianie żądań, wyginanie rąk w szpony.... Kto zaufałby komuś takiemu?! No cóż... odpowiedź już znamy, więc przejdźmy dalej. Zaznaczę jeszcze tylko, że gnom ma najlepszy głos w całym odcinku.
MALVAGIO: Trzeba profe... a może rzeźnikowi/masarnikowi Atomusowi przyznać, że na czym, jak na czym, ale na sugestywnych obrazach to się zna. I to bardzo dobrze. Jego piosenka nosi wymowny tytuł "Freedom beef" (co w polskiej wersji zostało przetłumaczone na "Kotlet raz!", NIE WYCIĄGAJCIE JEDNAK SIEKIER. Ani pochopnych wniosków. Zaczekajcie grzecznie do akapitu z omówieniem polonizacji odcinka). Tytułową wołowinką są mieszkańcy Townsville, a może nawet ogólnie ludzie, którzy są "jak tłum prowadzeni na RZEŹ!". A dlaczego? Ponieważ poświęcili, wszystko co posiadali, dla bezpieczeństwa. A kiedy człowiek jest najbardziej bezpieczny? GDY JEST ZNIEWOLONY I INNI MYŚLĄ ZA NIEGO, co Atomus ładnie wyraża podczas ciachania tasakami i rytmicznego nawalania w półtuszę, zapewne wołową. Tak czy inaczej, Atomówki uświadamiają sobie, że gnom nie wypełnił warunków umowy, została ona zatem zerwana (Rumpelstiltiskin, Rumpelstilstkin... oj, przepraszam). I tutaj najdziwniejsza rzecz... skoro umowa byłą cały czas nieważna, TO JAKIM CUDEM ONE NIE WIEDZIAŁY, ŻE DALEJ MAJĄ SWOJĄ MOC?! To nie ma najmniejszego sensu, to nie jest logiczne, a jeśli ktoś będzie chciał to wyjaśnić mówiąc, że to magia, to strzelę go półtuszą przez łeb. Tako rzekłem ja.
GRIM: Poza wymienionymi, na szczególną uwagę zasługuje też piosenka przywołania nieokreślonych STARSZYCH, przodków gnoma, którzy mają go wesprzeć swą mocą - fenomenalnie zaśpiewana inkantacja i fantastyczny instrumental na końcu z naprawdę solidnymi riffami gitarowymi. Kawał dobrej roboty. Następująca bezpośrednio po niej i zupełnie odmienna w stylistyce modlitwa do słońca, które na nowo zalśniło na niebie czerpie z estetyki hipisowskiej i jest kolejną fantastyczną melodią, pełną ciepła i optymizmu. Pozostałe są niezłe, ale nie zostają w pamięci. Najbardziej zawodzi starcie z gnomem (świetne w warstwie tekstowej, ale kulejące melodycznie) i finał (zupełnie nijaki i błyskawicznie uciekający z pamięci).
MALVAGIO: Co do finału - piosenka owszem, nie za ciekawa, klimatem przywodząca Disneya, ale tego najgorszego sortu, bleh. Poza tym mieszkańcy miasta, z których większość wygląda, jak gdyby była owocem "ZŁEGO ZWIĄZKU". Ale ad rem - warto wspomnieć o śmierci gnoma, której towarzyszy eksplozja... W CAŁKOWITEJ CISZY. I czerni i bieli. Niesamowita sprawa.
GRIM: To prawda. Poprzedzona (zaprawioną psychodelicznym klimatem) melorecytacją, przechodzącą z zdławiony szept (wspomniany jedyny mówiony fragment), sprawia naprawdę niesamowite wrażenie. Co prawda, za moment efekt zostaje zburzony najbardziej idiotyczną z napisanych na potrzeby odcinka piosenek. Szkoda.
MALVAGIO: Całą esencją swojej istoty się zgadzam. A teraz polonizacja - z mojej strony szybko, bo... bo boli. Moje nacjonalistyczne serce krwawi, przyznać bowiem muszę, że nasza wersja językowa nie umywa się do oryginalnej. Pod prawie KAŻDYM względem... Ech, lepiej Ty im to przybliż...
GRIM: Największym plusem naszej wersji językowej jest fakt, że piskliwe głosy Atomówek nie brzmią aż tak irytująco, jak oryginalne. Piosenki przetłumaczone są zawodowo, oddają przesłanie i wychwytują symboliczne znaczenia. Niestety, ich wykonanie zawodzi. Na plus można zaliczyć tylko "Kotlet raz" z naprawdę przejmującym tekstem i świetnym wokalem. Reszta piosenek...nie jest zła, ale nie jest też dobra. Aktorzy czasem nie śpiewają w rytmie, burzą melodię i wpadają w dysonanse. Pierwszej piosenki (wspólny numer złoczyńców) mniej więcej od połowy nie można zrozumieć. Niestety, nasz fantastyczny zazwyczaj dubbing w tym wypadku zawiódł. Nie martw się, nie wspomnę o burmistrzu.
MALVAGIO: ... Wspomniałeś. Dla świętego spokoju powiem tylko, że CIA mogłoby go wykorzystywać w swoich przesłuchaniach. Sukcesy murowane.
GRIM: Podsumowując, ten odcinek jest bardzo dziwny. Od pewnego momentu przemienia się ze standardowej opowiastki w atomówkowych klimatach w sugestywną parabolę dotyczącą nie tylko konieczności współistnienia dobra i zła, ale także problemu wolności i indywidualności. Owszem, przez szafowanie amerykańską flagą i symbolami demokracji ten aspekt zostaje spłycony, ale jednak wciąż pozostaje niezwykle mocno przemawiający nie tylko do młodego widza. Przetkane symboliką piosenki (spora ich część dotyka spraw uniwersalnych) przemycają treści, jakich zazwyczaj nie widuje się w animacjach. A zwłaszcza w Atomówkach, które rzadko kiedy pretendowały do ukazania tak wzniosłych idei i to na poważnie.
MALVAGIO: Podsumuję to tak - bardzo ciekawy zabieg, bardzo ciekawy odcinek, zarówno jeśli idzie o formę, jak i treść. Atomówki z refleksjami zamiast WALENIEM PIĄCHĄ? No wreszcie... A do WALENIA PIĄCHĄ jeszcze wrócimy.
GRIM: Oj tak, bo w następnym odcinku odwiedzimy mroczne Gotham City i jednego z najdziwniejszych i najbardziej rozśpiewanych superzłoczyńców, jakich zrodziła popkultura. Do usłyszenia!
piątek, 25 lutego 2011
środa, 23 lutego 2011
187 - Chopin i hieny
Tutaj wszystko ładnie streszczone - kto, jak, gdzie i za czyje pieniądze.
Co jakiś czas możemy się przekonać, jak fantastycznie działają polscy dziennikarze. Słowa "Smoleńsk" i "katastrofa" będą obecne w codziennych wydaniach wiadomości jeszcze przez co najmniej najbliższy rok, gdy tylko Kubica stanie na nogi, zaraz znajdzie się ktoś inny, najlepiej ofiara wypadku, aby można było posnuć parę teorii spisku. To ulubiona część pracy dziennikarskiej: szukanie SPRAWCY. Wiadomo, że nic nie dzieje się przypadkiem, więc tajemniczy SPRAWCA zawsze macza w całym źle tego świata paluchy. Kubica rozbija się nie dlatego, że to normalna sytuacja w sporcie, który uprawia - ktoś musiał zawinić. Sprawę Smoleńska pominę, nie chcąc wywoływać pyskówki w temacie i tak rozjątrzonej (i codziennie dźganej w porze dziennika zardzewiałym prętem) rany, jaką była ta katastrofa, ale mam nadzieję, że jasny jest już mój punkt widzenia.
Identyczny mechanizm - szukania SPRAWCY - rozpętał się wokół komiksu o Chopinie, który przeklina. PAN DZIENNIKARZ wychwytuje łatwy temat - wychodzi komiks promujący Polskę ZA GRANICĄ. Dopiero co śmialiśmy się z unijnych bączków, a tu grubsza sprawa - wszak Chopin, i to bez wierzby, za to z bluzgami, o wyglądzie Wiśniewskiego i w więzieniu! Zgrozo! PAN DZIENNIKARZ, oburzony tak plugawym zbezczeszczeniem naszego wybitnego kompozytora wychwytuje, że za komiks ktoś zapłacił. I to niemało. Gdy przychodzi do wyjaśnień - wszyscy rozkładają ręce. Nikt nic nie wie, czeski film. Wiadomo tylko, że Ostrowski pewnie siłą lub groźbami zmusił nieszczęsnych urzędników, by wydrukowano jego komiks - ale oni, zastraszeni przez degenerata, solidarnie milczą na ten temat. PAN DZIENNIKARZ, mając temat w garści, dodaje trochę panikarstwa (to coś wszak już prawie, prawie dotykało rąk niewinnych niemieckich dzieci!), szczyptę standardowego narzekania na politykę ogólnie i oto mamy wysmażony tłusty, ociekający histerią SKANDAL. PAN DZIENNIKARZ zaciera ręce - wie, że to chwyci. I chwyta. Dziennikarskie hieny rzucają się na publikację, rozrywając ją na strzępy - nagle z "jednego komiksu" skala zgromadzenia ohydy przenosi się na "cały album" pełen przekleństw i patologii. Lektor o sympatycznym głosie w telewizyjnej jedynce odczytuje dialogi, z kultowym "-Co? Ch**ów sto!" na czele, siejąc zgorszenie w narodzie.
Tego wszystkiego można było uniknąć. I to z pomocą elementarnego (chociaż tak wciąż enigmatycznego w działaniu) środka, jakim jest ROZUM. Czy ludzie, którzy wyłożyli na tę publikację 30 tysięcy euro, potrafią odczytywać tylko napisy na pieczątkach? Wiem, że komiks w ich oczach to jakieś ogłupiające obrazki dla słabiej rozwiniętych dzieci w wieku szkolnym, z których się wyrasta. Wiem, że te 30 tysięcy to koszty, jakie co tydzień państwo z MSZ wydaje na paliwo i waciki. Ale czy naprawdę nie można się przemóc i zobaczyć, za co się komuś zapłaciło? Wieszanie psów na autorze, który wykonał swoją robotę (jest o Chopinie? Jest. Jest niekonwencjonalnie? Jest. W kolorze? Jest.) jest przejawem najgorszego dziennikarskiego zaślepienia, bez cienia chęci na ujawnienie prawdy i wbicia się na ekran po linii najmniejszego oporu. Przecież ten komiks można było wstrzymać w każdej chwili! Ostrowski nikogo nie zmuszał, by go wydawał (chyba, że tak brzmiała umowa "MSZ wyda absolutnie wszystko, co narysuję", wtedy odwołam ten argument), a wszyscy tak się zachowują. Winnego "skandalu" PANA DZIENNIKARZA nie ma, 30 tysięcy znikło jak sen złoty (a potrzeba jeszcze trochę, na "utylizację" tego dziadostwa), a ktoś się obłowił i siedzi szczęśliwy na bezpiecznie obwarowanym stołeczku, z trudem składając literki we własnym podpisie.
Tu nie chodzi o to, czy komiks jest kontrowersyjny czy nie. Nie o to, czy jest dla dzieci czy nie. Nie o to, czy politycy kradną, czy nie. Tylko o zwykłą, elementarną logikę rozumowania. Przede wszystkim PANA DZIENNIKARZA i jego podobnych.
To pisałem ja, Grim.
Co jakiś czas możemy się przekonać, jak fantastycznie działają polscy dziennikarze. Słowa "Smoleńsk" i "katastrofa" będą obecne w codziennych wydaniach wiadomości jeszcze przez co najmniej najbliższy rok, gdy tylko Kubica stanie na nogi, zaraz znajdzie się ktoś inny, najlepiej ofiara wypadku, aby można było posnuć parę teorii spisku. To ulubiona część pracy dziennikarskiej: szukanie SPRAWCY. Wiadomo, że nic nie dzieje się przypadkiem, więc tajemniczy SPRAWCA zawsze macza w całym źle tego świata paluchy. Kubica rozbija się nie dlatego, że to normalna sytuacja w sporcie, który uprawia - ktoś musiał zawinić. Sprawę Smoleńska pominę, nie chcąc wywoływać pyskówki w temacie i tak rozjątrzonej (i codziennie dźganej w porze dziennika zardzewiałym prętem) rany, jaką była ta katastrofa, ale mam nadzieję, że jasny jest już mój punkt widzenia.
Identyczny mechanizm - szukania SPRAWCY - rozpętał się wokół komiksu o Chopinie, który przeklina. PAN DZIENNIKARZ wychwytuje łatwy temat - wychodzi komiks promujący Polskę ZA GRANICĄ. Dopiero co śmialiśmy się z unijnych bączków, a tu grubsza sprawa - wszak Chopin, i to bez wierzby, za to z bluzgami, o wyglądzie Wiśniewskiego i w więzieniu! Zgrozo! PAN DZIENNIKARZ, oburzony tak plugawym zbezczeszczeniem naszego wybitnego kompozytora wychwytuje, że za komiks ktoś zapłacił. I to niemało. Gdy przychodzi do wyjaśnień - wszyscy rozkładają ręce. Nikt nic nie wie, czeski film. Wiadomo tylko, że Ostrowski pewnie siłą lub groźbami zmusił nieszczęsnych urzędników, by wydrukowano jego komiks - ale oni, zastraszeni przez degenerata, solidarnie milczą na ten temat. PAN DZIENNIKARZ, mając temat w garści, dodaje trochę panikarstwa (to coś wszak już prawie, prawie dotykało rąk niewinnych niemieckich dzieci!), szczyptę standardowego narzekania na politykę ogólnie i oto mamy wysmażony tłusty, ociekający histerią SKANDAL. PAN DZIENNIKARZ zaciera ręce - wie, że to chwyci. I chwyta. Dziennikarskie hieny rzucają się na publikację, rozrywając ją na strzępy - nagle z "jednego komiksu" skala zgromadzenia ohydy przenosi się na "cały album" pełen przekleństw i patologii. Lektor o sympatycznym głosie w telewizyjnej jedynce odczytuje dialogi, z kultowym "-Co? Ch**ów sto!" na czele, siejąc zgorszenie w narodzie.
Tego wszystkiego można było uniknąć. I to z pomocą elementarnego (chociaż tak wciąż enigmatycznego w działaniu) środka, jakim jest ROZUM. Czy ludzie, którzy wyłożyli na tę publikację 30 tysięcy euro, potrafią odczytywać tylko napisy na pieczątkach? Wiem, że komiks w ich oczach to jakieś ogłupiające obrazki dla słabiej rozwiniętych dzieci w wieku szkolnym, z których się wyrasta. Wiem, że te 30 tysięcy to koszty, jakie co tydzień państwo z MSZ wydaje na paliwo i waciki. Ale czy naprawdę nie można się przemóc i zobaczyć, za co się komuś zapłaciło? Wieszanie psów na autorze, który wykonał swoją robotę (jest o Chopinie? Jest. Jest niekonwencjonalnie? Jest. W kolorze? Jest.) jest przejawem najgorszego dziennikarskiego zaślepienia, bez cienia chęci na ujawnienie prawdy i wbicia się na ekran po linii najmniejszego oporu. Przecież ten komiks można było wstrzymać w każdej chwili! Ostrowski nikogo nie zmuszał, by go wydawał (chyba, że tak brzmiała umowa "MSZ wyda absolutnie wszystko, co narysuję", wtedy odwołam ten argument), a wszyscy tak się zachowują. Winnego "skandalu" PANA DZIENNIKARZA nie ma, 30 tysięcy znikło jak sen złoty (a potrzeba jeszcze trochę, na "utylizację" tego dziadostwa), a ktoś się obłowił i siedzi szczęśliwy na bezpiecznie obwarowanym stołeczku, z trudem składając literki we własnym podpisie.
Tu nie chodzi o to, czy komiks jest kontrowersyjny czy nie. Nie o to, czy jest dla dzieci czy nie. Nie o to, czy politycy kradną, czy nie. Tylko o zwykłą, elementarną logikę rozumowania. Przede wszystkim PANA DZIENNIKARZA i jego podobnych.
To pisałem ja, Grim.
poniedziałek, 21 lutego 2011
186 - Jak Marc Simonetti widzi Świat (Dysku)
Marc Simonetti to, jak nie trudno się domyślić, francuski artysta. Urodzony w 1977 roku, zamieszkały w Annecy. Ukończył szkołę INSA Lyon z dyplomem inżyniera. Po ukończeniu studiów na Emile Cohl School zaczął pracę jako concept artist (tak mi się przynajmniej wydaje). Następnie zaczął pracować jako "wolny strzelec" i współpracować m.in. z Fantasy Flight Games oraz tworzyć okładki do książek Fantasy i SF. Zaprojektował również karty do gry Magic: the Gathering. W 2006 roku Marc zdobył nagrodę w konkursie Blizzarda w kategorii "Diablo".
Osobiście trafiłem na jego twórczość, gdy przeszukiwałem odmęty Internetu w poszukiwaniu tapety z Dicworld-owym motywem.
Marc robi również okładki do francuskich wydań książek sir Terrego Pratchetta. I to właśnie nimi zaskarbił sobie moje uznanie. Rzućcie okiem.
Bogowie, honor, Ankh-Morpork
Kolor Magii
Złodziej Czasu
Straż Nocna
Pomniejsze Bóstwa (druga wersja, w moim mniemaniu lepsza od finalnej, która została obrócona)
Kosiarz
To tylko niektóre z tych świetnych prac nawiązujących do Pratchetta. Inne, to między innymi: okładki do Czarodzicielstwa, Maskarady, Carpe Jugulum, Na glinianych nogach, Panów i dam, Morta, Piramid, Blasku fantastycznego. Francuz stworzył też wiele innych okładek m.in. do sagi Pieśń Lodu i Ognia. Te i inne prace znajdziecie na oficjalnej stronie Marca, jego blogu lub deviantARCIE. Dodatkowo na Youtube, możecie podglądnąć jak powstają niektóre z tych arcydzieł. Miłego oglądania.
sobota, 19 lutego 2011
185 - Rozmowy na dwie głowy: Album Odrzuconych
W czwartej odsłonie "Rozmów..." obgadujemy z Rafałem ciekawy z pewnych względów "Album Odrzuconych".
GRIM: Zaczniemy od drobnego wprowadzenia. W dawnych, niespokojnych czasach, gdy to jeszcze rynek zinów krajowych prezentował się bardziej obficie, a Paweł Gierczak stąpał po radomskiej ziemi, pojawił się magazyn komiksowy B5. Inicjatywa Radomskich Zakładów Komiksowych "Włócznik", której motorami napędowymi byli Paweł Sambor, Gierek, Jarosław Zieliński i Konrad Papuga w pewnym momencie, poza polem do zaprezentowania twórczości radomian, stała się także (nie chcę tu nikogo obrażać!) "przytuliskiem" dla tych komiksów, które nie dostały się do święcącego wówczas triumfy "Jeju". B5 ukazało się tylko 3 razy, ku mojej rozpaczy, gdyż pomimo bardzo nierównego poziomu było naprawdę świetnym zinem - zarówno pod względem licznych "perełek" Gierka czy Papugi, ale też profesjonalnej formy wydania.
Dziś, gdy na rynku ostał się coraz bardziej reprezentatywny z numeru na numer "Kolektyw", w okolicach drugiej połowy sierpnia 2010 znalazłem ogłoszenie o naborze do "Albumu odrzuconych" - magazyn, dostępny na ubiegłorocznym MFKiG, postawił sobie za cel zebranie tych komiksów, które nie przeszły przez redakcyjne sito Dolnej Półki i nie tylko.
Niestety, już na początku pojawił się zgrzyt - ponieważ twórca "Albumu", JaponFan, nie zamierzał wartościować nadesłanych komiksów, przyjął kryterium wyboru " kto pierwszy przyśle, ten lepszy"
W ten sposób na pewno wyrównał szanse, lecz także zaryzykował, jeśli idzie o poziom. A ten, niestety, jest bardzo niski. Zacznijmy od początku.
ANONIMOWY GRZYBIARZ: Zacna inicjatywa, patrząc na fakt, że spośród komiksów słabych czasem odrzucane są też historie całkiem niezłe, a nawet bardzo dobre, które z pewnych przyczyn nie nadawały się do publikacji. Jednak, jak nie trudno wydedukować, Album Odrzuconych nie jest niczym szczególnym. To darmowe wydawnictwo, jest raczej prezentem dla tych wszystkich, którzy swe komiksy przesłali JaponFanowi. Reszta raczej nie znajdzie tam nic ciekawego.
GRIM: Sama forma wydania pozostawia wiele do życzenia - album to złożony na pół plik zbindowanych kartek A3, który trzeba rozkładać dla prawidłowej lektury, co jest niewygodne i nieprzemyślane. Porażająca minimalizmem okładka nie niesie żadnych informacji - jedynie mgliście nawiązuje do Salonu Odrzuconych, od którego inicjatywa wzięła swą nazwę. Brak spisu treści, numerów stron czy choćby nazwisk autorów to kolejne minusy. A co z samymi komiksami?
Zbiorek otwiera komiks ze scenariuszem samego pomysłodawcy: "Bollywood porn" jest żartobliwą parodią maniery kina indyjskiego, zakładającej, że w KAŻDYM filmie musi pojawić się taniec i miłość. Niezłe żarty słowne i występy gościnne (Pacman (!), Optimus Prime, Mr T). Lekki, strawny wic komiksowy, ale bez rewelacji (na plus urocza metafora stykających się kwiatów zamykająca "pornosa").
AG: Drugi komiks autorstwa spółki Kołsut/Kuziemski to niestety nic szczególnego w moim odczuciu. Scenariuszowo - z początku zbyt przegadane; na końcu ze zbyt mało wyrazistą puentą. Rysunkowo - perspektywa czasem wychodzi na fajkę, jak np. w przed ostatnim kadrze (maluśki pionek). Projekty postaci są fajne i na pochwałę zasługuje zwrot akcji na początku drugiej strony.
GRIM: Po "Rzucie" następuje seria naszego blogowego towarzysza, który zdominował cały album swoją twórczością. "Doktor Femur" to oklepana opowiastka o najgorszym z lekarzy (gościnnie pojawia się House), który jest okrutny, obłąkany i pije w pracy. Zabawne łamanie czwartej ściany (komiks kończy się, gdy pacjent Femura - scenarzysta komiksowy - umiera, przez co kadry znikają z papieru).
"Detektyw Burczymucha" jest wariacją na temat klasycznej prozy detektywistycznej - osią akcji jest scena salonowa, w której tytułowy detektyw objawia winnego. Burczymucha, łączący Marlowe'a i Poirota w wersji owadziej, jako bohater jest zupełnie nijaki. Tak jak i puenta.
AG: Gdyby ktoś był ciekaw tych dwóch komiksów autorstwa Damiana, to można je znaleźć w archiwum naszego bloga.
Następne w kolejce są trzy paski duetu złożonego z dwóch pozostałych Ponurych Grzybów. Znowu nic szczególnie powalającego, acz historyjki wymyślone przez Rafała wywołują na mej zmęczonej twarzy mały uśmieszek, a rysunki Damiana cieszą oko. Bawi również ksiądz Robak w wersji "około Gwiezdno Wojennej" i dresiarze montujący diabła. Nice.
GRIM: Po paskach (niepodpisanych, co jest ogólną bolączką Albumu - jeśli ktoś nie umieścił swojego nazwiska obok rysunków, nie zostanie podpisany wcale) następuje kolejny komiks, z którego uchowała się tylko pierwsza strona. W postapokaliptycznej rzeczywistości kiepsko narysowany jednooki mięśniak zostaje ograbiony z ubrania i...? Nie wiadomo, brak dalszej części.
"Siedem Grzechów Głównych" to najlepszy z komiksów Debego w tym zbiorze. Dowcipna prezentacja siódemki grzesznych braci jest jednak zbyt rozwlekła i pozbawiona puenty, chociaż dowcipną kreską narysowane postaci budzą uśmiech.
AG: Podoba mi się, że DeBe w tym albumie prezentuje różne style rysowania oraz komiksy niezwykle różnorodne tematycznie. Ale, o ile lubię styl w którym pociska DeBe, to scenariusze okropnie kuleją. Szkoda.
GRIM: Szkoda. Na szczęście kolejny komiks (komiksy?) pod tytułami "Bóg/Kiedyś/Martwy/Pierwszy raz z..." daje nadzieję na poprawę miernego poziomu albumu. Lirycznie ujęty upadek alkoholowy bohatera jest dość trywialny, ale nie sposób odmówić mu uroku. Nigdy też nie spotkałem się z tak poetyckim opisem winiacza.
AG: "Kalambury" również podnoszą mierny poziom wydawnictwa. Zaryzykuję stwierdzenie, że młody Grochola jest najlepiej ciskającym rysownikiem, ze wszystkich, którzy wzięli udział w szlachetnym przedsięwzięciu jakim jest Album Odrzuconych. Niestety, nie dane było wykazać się autorowi scenariusza, czyli Tomkowi Kontnemu, gdyż rozpisana na trzy strony historia, w "Albumie..." urywa się po dwóch.
(Poniżej prezentujemy brakującą stronę. Txt: Tomasz Kontny; gfx: Jakub Grochola)
GRIM: Komiks "Gdzieś w Kandzie" to zgniła wiśnia na zapleśniałym torcie. Antyestetyczne rysunki z kulejącą anatomią i niedbałą perspektywą. Idiotyczna (chociaż gorzka) puenta. I, co mnie szczególnie rozbroiło: błędy w KAŻDYM dymku! Nawet tytuł nie ustrzegł się literówki! Ortografy, interpunkcyjne, do wyboru. Ani jeden tekst w tym potworku nie jest poprawny! Komiks można przerobić na suchara: Mały chłopiec utonął z plecakiem pełnym drobniaków, które chciał wymienić w banku, bo załamał się pod nim lód na jeziorze. Nurek, który wyciągnął jego ciało, stwierdził: Gdyby miał kartę kredytową, miałby większą wyporność! Ha ha.
AG: Niezatytułowany i niepodpisany komiks opowiadający o tym, jak to milusi potworek postanawia być zły nie prezentuje sobą nic ciekawego. Historia wydaje się być wymyślana na siłę, bo ani jej początek, ani środek, ani nawet zakończenie nie prezentują sobą zupełnie nic. Ni to zabawne, ni to straszne, ni to oryginalne. A do tego się dłuży. Plusem mogą być rysunki, jeśli ktoś lubi taki cartoonowy styl.
GRIM: A mnie ta historyjka przypomniała świetne opowiadanie Neila Gaimana ze zbioru "Rzeczy ulotne" - identycznie wykorzystany motyw zmiany i pokuty za grzech.
AG: Na pochwałę zasługuje jednoplanszówka "Dni" Piotrka Bartosiaka. Ta zabawna historia z "życia wzięta" z pewnością wywoła uśmiech u niejednego komiksiarza walczącego z problemem „pustej kartki”.
GRIM: Kolejnym (to już drugi!) zdradzającym jakiekolwiek aspiracje do wyższych lotów komiksem w Albumie jest pozbawiona tytułu i nazwiska autora wariacja na temat Orwella. Zarówno "Folwarku zwierzęcego", jak i "Roku 1984". Nieźle narysowana historyjka o tym, jak to rewolucjoniści przeradzają się w bezlitosnych siepaczy systemu, który sami zwalczali (czego wyrazem maska w kształcie świnśkiego ryja). Nic wyszukanego, ale dobrze ujęte.
GRIM: Przyznam, że największy problem mam z komiksem zamykającym album, czyli "Plugawym Ptakiem Nocy" nieznanego autora - wyraźny flirt z literaturą już od pierwszego kadru , liczne cytaty i nawiązania, fantastyczne dialogi z uroczymi neologizmami i niezgrabne rysunki, a także ogólna bełkotliwość fabuły, której nie sposób opisać czyni ten twór zagadką. Widać, że autor ma aspiracje i wiedzę, ale zabrakło warsztatu, by stworzyć coś, co da się czytać bez przymusu. No i też epizod jest wyłącznie częścią większej całości, o czym informuje nas napis "C.D.N.", który odbiera nam szansę na poznanie losów Głuszki, bo póki co nie słychać, by z okazji FKW miał się pojawić kolejny numer "Albumu".
GRIM: Druga część Albumu to jeden niezilustrowany scenariusz Grzybiarza ("Jako i Tako - w hołdzie Januszowi Chriście"), który nie pretenduje do bycia komiksem - jest zabawną interpretacją tytułów albumów z Kajkiem i Kokoszem w realiach światka gangsterskiego…
AG: Scenariusz owy przeżywał przygody, jakich nie powstydziłby się Kapitan Ameryka. Nie chcę zapeszać, ale po wielu perypetiach, jego narysowania podjął się pewien artysta (zresztą już dziś wspominany) i mam nadzieję, że niedługo będę mógł opublikować gotowy materiał na blogu.
GRIM: …po nim następuje wywiad redaktorów z Kolorowych Zeszytów z Piotrem Szreniawskim, czyli Pszrenem - nie wiadomo, czy uzasadniony, bowiem nie sposób określić, czy ten nad wyraz płodny twórca maczał palce i w Albumie, czy też jest tu kwiatkiem do kożucha.
Podsumowując: Album Odrzuconych to wspaniała i potrzebna inicjatywa. Niestety, nie w taki sposób. Brak elementarnego szacunku dla twórców nadesłanych komiksów, wrzucanie ich (komiksów) bez nazwisk autorów czy tytułów, urwanych w połowie, ze złą kolejnością stron, na idiotycznym formacie - to wszystko błędy do naprawienia przed kolejnym wydaniem.
GRIM: Zaczniemy od drobnego wprowadzenia. W dawnych, niespokojnych czasach, gdy to jeszcze rynek zinów krajowych prezentował się bardziej obficie, a Paweł Gierczak stąpał po radomskiej ziemi, pojawił się magazyn komiksowy B5. Inicjatywa Radomskich Zakładów Komiksowych "Włócznik", której motorami napędowymi byli Paweł Sambor, Gierek, Jarosław Zieliński i Konrad Papuga w pewnym momencie, poza polem do zaprezentowania twórczości radomian, stała się także (nie chcę tu nikogo obrażać!) "przytuliskiem" dla tych komiksów, które nie dostały się do święcącego wówczas triumfy "Jeju". B5 ukazało się tylko 3 razy, ku mojej rozpaczy, gdyż pomimo bardzo nierównego poziomu było naprawdę świetnym zinem - zarówno pod względem licznych "perełek" Gierka czy Papugi, ale też profesjonalnej formy wydania.
Dziś, gdy na rynku ostał się coraz bardziej reprezentatywny z numeru na numer "Kolektyw", w okolicach drugiej połowy sierpnia 2010 znalazłem ogłoszenie o naborze do "Albumu odrzuconych" - magazyn, dostępny na ubiegłorocznym MFKiG, postawił sobie za cel zebranie tych komiksów, które nie przeszły przez redakcyjne sito Dolnej Półki i nie tylko.
Niestety, już na początku pojawił się zgrzyt - ponieważ twórca "Albumu", JaponFan, nie zamierzał wartościować nadesłanych komiksów, przyjął kryterium wyboru " kto pierwszy przyśle, ten lepszy"
W ten sposób na pewno wyrównał szanse, lecz także zaryzykował, jeśli idzie o poziom. A ten, niestety, jest bardzo niski. Zacznijmy od początku.
ANONIMOWY GRZYBIARZ: Zacna inicjatywa, patrząc na fakt, że spośród komiksów słabych czasem odrzucane są też historie całkiem niezłe, a nawet bardzo dobre, które z pewnych przyczyn nie nadawały się do publikacji. Jednak, jak nie trudno wydedukować, Album Odrzuconych nie jest niczym szczególnym. To darmowe wydawnictwo, jest raczej prezentem dla tych wszystkich, którzy swe komiksy przesłali JaponFanowi. Reszta raczej nie znajdzie tam nic ciekawego.
GRIM: Sama forma wydania pozostawia wiele do życzenia - album to złożony na pół plik zbindowanych kartek A3, który trzeba rozkładać dla prawidłowej lektury, co jest niewygodne i nieprzemyślane. Porażająca minimalizmem okładka nie niesie żadnych informacji - jedynie mgliście nawiązuje do Salonu Odrzuconych, od którego inicjatywa wzięła swą nazwę. Brak spisu treści, numerów stron czy choćby nazwisk autorów to kolejne minusy. A co z samymi komiksami?
Zbiorek otwiera komiks ze scenariuszem samego pomysłodawcy: "Bollywood porn" jest żartobliwą parodią maniery kina indyjskiego, zakładającej, że w KAŻDYM filmie musi pojawić się taniec i miłość. Niezłe żarty słowne i występy gościnne (Pacman (!), Optimus Prime, Mr T). Lekki, strawny wic komiksowy, ale bez rewelacji (na plus urocza metafora stykających się kwiatów zamykająca "pornosa").
AG: Drugi komiks autorstwa spółki Kołsut/Kuziemski to niestety nic szczególnego w moim odczuciu. Scenariuszowo - z początku zbyt przegadane; na końcu ze zbyt mało wyrazistą puentą. Rysunkowo - perspektywa czasem wychodzi na fajkę, jak np. w przed ostatnim kadrze (maluśki pionek). Projekty postaci są fajne i na pochwałę zasługuje zwrot akcji na początku drugiej strony.
GRIM: Po "Rzucie" następuje seria naszego blogowego towarzysza, który zdominował cały album swoją twórczością. "Doktor Femur" to oklepana opowiastka o najgorszym z lekarzy (gościnnie pojawia się House), który jest okrutny, obłąkany i pije w pracy. Zabawne łamanie czwartej ściany (komiks kończy się, gdy pacjent Femura - scenarzysta komiksowy - umiera, przez co kadry znikają z papieru).
"Detektyw Burczymucha" jest wariacją na temat klasycznej prozy detektywistycznej - osią akcji jest scena salonowa, w której tytułowy detektyw objawia winnego. Burczymucha, łączący Marlowe'a i Poirota w wersji owadziej, jako bohater jest zupełnie nijaki. Tak jak i puenta.
AG: Gdyby ktoś był ciekaw tych dwóch komiksów autorstwa Damiana, to można je znaleźć w archiwum naszego bloga.
Następne w kolejce są trzy paski duetu złożonego z dwóch pozostałych Ponurych Grzybów. Znowu nic szczególnie powalającego, acz historyjki wymyślone przez Rafała wywołują na mej zmęczonej twarzy mały uśmieszek, a rysunki Damiana cieszą oko. Bawi również ksiądz Robak w wersji "około Gwiezdno Wojennej" i dresiarze montujący diabła. Nice.
GRIM: Po paskach (niepodpisanych, co jest ogólną bolączką Albumu - jeśli ktoś nie umieścił swojego nazwiska obok rysunków, nie zostanie podpisany wcale) następuje kolejny komiks, z którego uchowała się tylko pierwsza strona. W postapokaliptycznej rzeczywistości kiepsko narysowany jednooki mięśniak zostaje ograbiony z ubrania i...? Nie wiadomo, brak dalszej części.
"Siedem Grzechów Głównych" to najlepszy z komiksów Debego w tym zbiorze. Dowcipna prezentacja siódemki grzesznych braci jest jednak zbyt rozwlekła i pozbawiona puenty, chociaż dowcipną kreską narysowane postaci budzą uśmiech.
AG: Podoba mi się, że DeBe w tym albumie prezentuje różne style rysowania oraz komiksy niezwykle różnorodne tematycznie. Ale, o ile lubię styl w którym pociska DeBe, to scenariusze okropnie kuleją. Szkoda.
GRIM: Szkoda. Na szczęście kolejny komiks (komiksy?) pod tytułami "Bóg/Kiedyś/Martwy/Pierwszy raz z..." daje nadzieję na poprawę miernego poziomu albumu. Lirycznie ujęty upadek alkoholowy bohatera jest dość trywialny, ale nie sposób odmówić mu uroku. Nigdy też nie spotkałem się z tak poetyckim opisem winiacza.
AG: "Kalambury" również podnoszą mierny poziom wydawnictwa. Zaryzykuję stwierdzenie, że młody Grochola jest najlepiej ciskającym rysownikiem, ze wszystkich, którzy wzięli udział w szlachetnym przedsięwzięciu jakim jest Album Odrzuconych. Niestety, nie dane było wykazać się autorowi scenariusza, czyli Tomkowi Kontnemu, gdyż rozpisana na trzy strony historia, w "Albumie..." urywa się po dwóch.
(Poniżej prezentujemy brakującą stronę. Txt: Tomasz Kontny; gfx: Jakub Grochola)
GRIM: Komiks "Gdzieś w Kandzie" to zgniła wiśnia na zapleśniałym torcie. Antyestetyczne rysunki z kulejącą anatomią i niedbałą perspektywą. Idiotyczna (chociaż gorzka) puenta. I, co mnie szczególnie rozbroiło: błędy w KAŻDYM dymku! Nawet tytuł nie ustrzegł się literówki! Ortografy, interpunkcyjne, do wyboru. Ani jeden tekst w tym potworku nie jest poprawny! Komiks można przerobić na suchara: Mały chłopiec utonął z plecakiem pełnym drobniaków, które chciał wymienić w banku, bo załamał się pod nim lód na jeziorze. Nurek, który wyciągnął jego ciało, stwierdził: Gdyby miał kartę kredytową, miałby większą wyporność! Ha ha.
AG: Niezatytułowany i niepodpisany komiks opowiadający o tym, jak to milusi potworek postanawia być zły nie prezentuje sobą nic ciekawego. Historia wydaje się być wymyślana na siłę, bo ani jej początek, ani środek, ani nawet zakończenie nie prezentują sobą zupełnie nic. Ni to zabawne, ni to straszne, ni to oryginalne. A do tego się dłuży. Plusem mogą być rysunki, jeśli ktoś lubi taki cartoonowy styl.
GRIM: A mnie ta historyjka przypomniała świetne opowiadanie Neila Gaimana ze zbioru "Rzeczy ulotne" - identycznie wykorzystany motyw zmiany i pokuty za grzech.
AG: Na pochwałę zasługuje jednoplanszówka "Dni" Piotrka Bartosiaka. Ta zabawna historia z "życia wzięta" z pewnością wywoła uśmiech u niejednego komiksiarza walczącego z problemem „pustej kartki”.
GRIM: Kolejnym (to już drugi!) zdradzającym jakiekolwiek aspiracje do wyższych lotów komiksem w Albumie jest pozbawiona tytułu i nazwiska autora wariacja na temat Orwella. Zarówno "Folwarku zwierzęcego", jak i "Roku 1984". Nieźle narysowana historyjka o tym, jak to rewolucjoniści przeradzają się w bezlitosnych siepaczy systemu, który sami zwalczali (czego wyrazem maska w kształcie świnśkiego ryja). Nic wyszukanego, ale dobrze ujęte.
GRIM: Przyznam, że największy problem mam z komiksem zamykającym album, czyli "Plugawym Ptakiem Nocy" nieznanego autora - wyraźny flirt z literaturą już od pierwszego kadru , liczne cytaty i nawiązania, fantastyczne dialogi z uroczymi neologizmami i niezgrabne rysunki, a także ogólna bełkotliwość fabuły, której nie sposób opisać czyni ten twór zagadką. Widać, że autor ma aspiracje i wiedzę, ale zabrakło warsztatu, by stworzyć coś, co da się czytać bez przymusu. No i też epizod jest wyłącznie częścią większej całości, o czym informuje nas napis "C.D.N.", który odbiera nam szansę na poznanie losów Głuszki, bo póki co nie słychać, by z okazji FKW miał się pojawić kolejny numer "Albumu".
GRIM: Druga część Albumu to jeden niezilustrowany scenariusz Grzybiarza ("Jako i Tako - w hołdzie Januszowi Chriście"), który nie pretenduje do bycia komiksem - jest zabawną interpretacją tytułów albumów z Kajkiem i Kokoszem w realiach światka gangsterskiego…
AG: Scenariusz owy przeżywał przygody, jakich nie powstydziłby się Kapitan Ameryka. Nie chcę zapeszać, ale po wielu perypetiach, jego narysowania podjął się pewien artysta (zresztą już dziś wspominany) i mam nadzieję, że niedługo będę mógł opublikować gotowy materiał na blogu.
GRIM: …po nim następuje wywiad redaktorów z Kolorowych Zeszytów z Piotrem Szreniawskim, czyli Pszrenem - nie wiadomo, czy uzasadniony, bowiem nie sposób określić, czy ten nad wyraz płodny twórca maczał palce i w Albumie, czy też jest tu kwiatkiem do kożucha.
Podsumowując: Album Odrzuconych to wspaniała i potrzebna inicjatywa. Niestety, nie w taki sposób. Brak elementarnego szacunku dla twórców nadesłanych komiksów, wrzucanie ich (komiksów) bez nazwisk autorów czy tytułów, urwanych w połowie, ze złą kolejnością stron, na idiotycznym formacie - to wszystko błędy do naprawienia przed kolejnym wydaniem.
niedziela, 13 lutego 2011
184 - Rozmowy na dwie głowy: Bler
Bler po raz kolejny powraca na łamy naszego bloga. Tym razem w następnym odcinku "Rozmów na dwie głowy". Błyskotliwy dialog prowadzą: niewidziany od dłuższego czasu Grim i wszędobylski Grzybiarz. Zapraszamy.
GRIM: Przyznam, że sporym zaskoczeniem dla mnie była legendarność postaci Blera, o której skromnie milczał sam Rafał (cytat:"A, robię takie superhero teraz. Takie z superbohaterem, który się nazywa Bler. To dobre imię, łatwo zapamiętać"). Kiedyś, gdy wpadłem przy jakiejś błahej okazji i doszło do zwyczajowej przechwalanki, czym kto się teraz zajmuje, widziałem pierwsze 12 plansz (w obu wersjach - malarskiej i ostatecznej) i oceniałem poszczególne okładki. Jednak gdy przeczytałem bodaj na Kolorowych Zeszytach, jak stary i mityczny jest to projekt, niespodzianka była przytłaczająca.
ANONIMOWY GRZYBIARZ: Ja, nie chwaląc się zbytnio, byłem w cąłkowicie odmiennej sytuacji, być może dlatego, że dłużej znam Rafała. Z tego co dobrze kojarzę, już przy pierwszym naszym spotkaniu krakowski rysownik przebąkiwał coś o swoim opus magnum. Później, przy każdej możliwej okazji, wypytywałem o Blera, a ten ciągle ewoluował.
GRIM: Co możemy więc powiedzieć o finalnej postaci nadwiślańskiego herosa?
AG: Powiedzieć można sporo. Przede wszystkim warto wspomnieć, że prace nad albumem trwały całe lata, co bez wątpienia zawyżyło oczekiwania czytelników. Moje, nie ukrywam, były wysokie. I jaki jest Bler? Bler jest OK. Tylko i aż.
GRIM: Przede wszystkim na plus przemawia fakt, że Szłapa jako jeden z niewielu rodzimych twórców proponuje nam superbohatera absolutnie na poważnie. Wcześniej, nie licząc oczywiście Kapitanów Żbika i Klossa, w konwencji "serio" zaprezentował swoich nadludzi wyłącznie Szyłak w "Drugiej Lidze".
AG: Nie wszystkim może się to oczywiście spodobać, ale wg. mnie to miła odmiana. Bo w ogóle w polskim komiksie przeważają historie (w zamierzeniach) humorystyczne. A wiadomo, że różnie z tym bywa. Nie wiem, czy Bler na wesoło przypadłby mi do gustu, więc lepiej, że Rafał robi komiks bardziej na serio. O ile można mówić o "serio" opowiadając o gościu, który bierze na klatę wystrzelone kule.
GRIM: Bler jest bezpośrednim spadkobiercą nie tylko Supermana (notabene, scena jego interwencji w przypadku bijącego dziecko alkoholika jest hołdem dla pierwszego komiksu z Człowiekiem ze Stali, który karcił tam męża bijącego żonę), ale i opowieści sensacyjnych z okolic sagi Jasona Bourne'a. Bler, pozbawiony wspomnień, działający z niedowierzaniem tajemniczym i niesamowicie wpływowym, nomen omen, mocodawcom nie stara się równocześnie odpowiedzieć na pytanie, stawiane przed herosami Marvela z czasów Stana Lee: Co powinienem zrobić, gdy otrzymam moc? Jak się zachować? Jakie wybrać imię?
GRIM: Bler jest ofiarą, wplątaną w sytuację, której nie jest w stanie zrozumieć. Szłapa nie odkrywa żadnej karty, wszystko jest tak samo enigmatyczne, jak było na początku. Organizacja nie tłumaczy ani nawet nie stara się okłamywać swojego podopiecznego - Bler daje się im prowadzić jak po sznurku, niepewny, komu może zaufać. Granica między uczuciem zaniepokojenia, wynikającego z braku jakiejkolwiek podstawy, towarzyszy przez prawie całą lekturę.
AG: Czyli, można rzecz, klasyczne rozterki młodego superherosa. Rzecz dzieje się w Polsce, dokładniej mówiąc w bardzo bliskim memu sercu Grodzie Kraka. Jestem ciekawy, jak zostaną pokazane reakcje naszego polskiego społeczeństwa na objawienie się w naszym kraju człowieka z niezwykłymi mocami. Oczywiście, nie mam pojęcia, czy Autor w jakikolwiek sposób zwróci na to uwagę w dalszych tomach, mimo to, mam cichą nadzieję, że jednak tak będzie. Co o Blerze myślą moherowe babcie? Co dresiarze? Co pan Miecio spod monopolowego?
GRIM: Jednak, na całe szczęście, Szłapie daleko do Kiyucowego stopnia zagmatwania intrygi i sprowadzenia jej do jednej bełkotliwej konspiracji. Owszem, nie dostajemy odpowiedzi na żadne pytanie, jakie pojawia się w naszej głowie średnio co dwie strony, ale też nie gubimy się w tym. Podświadomie wierzymy, że za moment chociaż jeden element układanki się wpasuje we właściwe miejsce.
GRIM: To kolejny plus dla Szłapy - nie pomija tła społecznego. Warto tutaj zwrócić uwagę na jego pracę konkursową (dostępną w katalogu zeszłorocznego MFKiG), która jest doskonałym uzupełnieniem treści albumu i żałuję, że nie została doń włączona jako epilog.
AG: Z tego co kojarzę, praca konkursowa to w fragment drugiego tomu, czyli Zapomnij o Przeszłości (dobry tytuł, swoją drogą). Nie wiem, czy koncepcja się nie zmieniła, ale jeśli nie, to epilog, jak go nazwałeś Grimie, otrzymamy (być może zmienionej formie) w drugim tomie.
GRIM: Ogólnie, powtórzę to, co wszyscy zarzucają Blerowi vol.1 - autor dopiero się rozkręca. Intryga zaledwie się zarysowuje, chociaż dzieje się dużo. Postaci to wielkie niewiadome, tak jak kolejne nowe moce naszego superherosa. Jednak jedno się Rafałowi udało znakomicie - zachęcił mnie do kupienia kolejnej części i poznania odpowiedzi na palące pytania.
AG: Mi najbardziej zabrakło na końcu jakiegoś solidnego cliffhangera, czegoś, co kazałoby mi skakać z niecierpliwości w oczekiwaniu na kontynuację. Bler vol. 1 kończy się dość nijako. Naprawdę brakuje mi tam jakiegoś szkującego zwrotu akcji, zdarzenia przy którym mógłbym krzyknąć "O Kur...czę! Muszę kupić następny tom!", co często mi się zdarza przy lekturze choćby "Invincible" Kirkmana. Nie zrozumcie mnie źle, czekam na tom drugi Blera i z chęcią go przeczytam, ale na końcu jedynki zabrakło mi... CZEGOŚ.
GRIM: Ja biorę "nijakość" zakończenia na plus. Szłapa nie zamierza używać tanich środków, widać, że zamierza prowadzić opowieść ciągłą. Poza tym, nie wrzuca fajerwerków i nagłych zwrotów akcji wcześniej, więc zakończenie współgra z resztą albumu.
AG: Według mnie tu nie ma w ogóle zaakcentowanego odpowiednio zakończenia. Komiks w pewnym momencie po prostu się urywa.
GRIM: To prawda - widać, że Rafał tworzył intrygę jako całość, więc o słuszności takiego zabiegu można wyrokować dopiero po zakończeniu lektury ostatniego tomu. Tak, jak zazwyczaj strasznie piętnuję takie podejście, są nieliczne wyjątki, w których się ono sprawdza (vide "Książę nocy" Swolfsa) i Bler jest jednym z nich.
AG: Miałem pewne obawy co do stylu, w którym ciska Rafał. W ogóle nie pasował mi on do koncepcji historii z superbohaterami. Jednak czekała mnie miła niespodzianka i rysunki sprawnie współgrają z treścią.
AG: Należy pochwalić też fakt, że po wielu perypetiach z różnymi Wydawcami, autor postanowił samodzielnie wydać swoje dziecko. I wyszło mu to - trzeba przyznać - całkiem zgrabnie. Bler ładnie się prezentuje, strony są właściwej grubości, jedynie okładka mogłyby być ciut twardsza.
GRIM: Chociaż o wiele bardziej podobało mi się malarskie ujęcie (absolutne novum w krajowych komiksach o takiej tematyce), Rafał pokazuje swój warsztat. Chociaż miejscami zdarzają się drobne błędy w anatomii czy perspektywie, w żaden sposób nie rozpraszają one czytelnika. Mimika postaci także na plus.
AG: Mimo, że z Rafałem Szłapą łączą nas koleżeńskie stosunki, Blera możemy polecić z czystym sercem, nie będąc pod presją, że autor się obrazi, wykasuje nas ze znajomych na facebooku czy usunie nasze adresy mailowe. Bo Bler to po prostu dobry komiks. Dobry prolog być może do świetnej historii. To, co prawda się dopiero okaże, ale nie ukrywam, że życzę tego Rafałowi jak i sobie.
GRIM: Przyznam, że sporym zaskoczeniem dla mnie była legendarność postaci Blera, o której skromnie milczał sam Rafał (cytat:"A, robię takie superhero teraz. Takie z superbohaterem, który się nazywa Bler. To dobre imię, łatwo zapamiętać"). Kiedyś, gdy wpadłem przy jakiejś błahej okazji i doszło do zwyczajowej przechwalanki, czym kto się teraz zajmuje, widziałem pierwsze 12 plansz (w obu wersjach - malarskiej i ostatecznej) i oceniałem poszczególne okładki. Jednak gdy przeczytałem bodaj na Kolorowych Zeszytach, jak stary i mityczny jest to projekt, niespodzianka była przytłaczająca.
ANONIMOWY GRZYBIARZ: Ja, nie chwaląc się zbytnio, byłem w cąłkowicie odmiennej sytuacji, być może dlatego, że dłużej znam Rafała. Z tego co dobrze kojarzę, już przy pierwszym naszym spotkaniu krakowski rysownik przebąkiwał coś o swoim opus magnum. Później, przy każdej możliwej okazji, wypytywałem o Blera, a ten ciągle ewoluował.
GRIM: Co możemy więc powiedzieć o finalnej postaci nadwiślańskiego herosa?
AG: Powiedzieć można sporo. Przede wszystkim warto wspomnieć, że prace nad albumem trwały całe lata, co bez wątpienia zawyżyło oczekiwania czytelników. Moje, nie ukrywam, były wysokie. I jaki jest Bler? Bler jest OK. Tylko i aż.
GRIM: Przede wszystkim na plus przemawia fakt, że Szłapa jako jeden z niewielu rodzimych twórców proponuje nam superbohatera absolutnie na poważnie. Wcześniej, nie licząc oczywiście Kapitanów Żbika i Klossa, w konwencji "serio" zaprezentował swoich nadludzi wyłącznie Szyłak w "Drugiej Lidze".
AG: Nie wszystkim może się to oczywiście spodobać, ale wg. mnie to miła odmiana. Bo w ogóle w polskim komiksie przeważają historie (w zamierzeniach) humorystyczne. A wiadomo, że różnie z tym bywa. Nie wiem, czy Bler na wesoło przypadłby mi do gustu, więc lepiej, że Rafał robi komiks bardziej na serio. O ile można mówić o "serio" opowiadając o gościu, który bierze na klatę wystrzelone kule.
GRIM: Bler jest bezpośrednim spadkobiercą nie tylko Supermana (notabene, scena jego interwencji w przypadku bijącego dziecko alkoholika jest hołdem dla pierwszego komiksu z Człowiekiem ze Stali, który karcił tam męża bijącego żonę), ale i opowieści sensacyjnych z okolic sagi Jasona Bourne'a. Bler, pozbawiony wspomnień, działający z niedowierzaniem tajemniczym i niesamowicie wpływowym, nomen omen, mocodawcom nie stara się równocześnie odpowiedzieć na pytanie, stawiane przed herosami Marvela z czasów Stana Lee: Co powinienem zrobić, gdy otrzymam moc? Jak się zachować? Jakie wybrać imię?
GRIM: Bler jest ofiarą, wplątaną w sytuację, której nie jest w stanie zrozumieć. Szłapa nie odkrywa żadnej karty, wszystko jest tak samo enigmatyczne, jak było na początku. Organizacja nie tłumaczy ani nawet nie stara się okłamywać swojego podopiecznego - Bler daje się im prowadzić jak po sznurku, niepewny, komu może zaufać. Granica między uczuciem zaniepokojenia, wynikającego z braku jakiejkolwiek podstawy, towarzyszy przez prawie całą lekturę.
AG: Czyli, można rzecz, klasyczne rozterki młodego superherosa. Rzecz dzieje się w Polsce, dokładniej mówiąc w bardzo bliskim memu sercu Grodzie Kraka. Jestem ciekawy, jak zostaną pokazane reakcje naszego polskiego społeczeństwa na objawienie się w naszym kraju człowieka z niezwykłymi mocami. Oczywiście, nie mam pojęcia, czy Autor w jakikolwiek sposób zwróci na to uwagę w dalszych tomach, mimo to, mam cichą nadzieję, że jednak tak będzie. Co o Blerze myślą moherowe babcie? Co dresiarze? Co pan Miecio spod monopolowego?
GRIM: Jednak, na całe szczęście, Szłapie daleko do Kiyucowego stopnia zagmatwania intrygi i sprowadzenia jej do jednej bełkotliwej konspiracji. Owszem, nie dostajemy odpowiedzi na żadne pytanie, jakie pojawia się w naszej głowie średnio co dwie strony, ale też nie gubimy się w tym. Podświadomie wierzymy, że za moment chociaż jeden element układanki się wpasuje we właściwe miejsce.
GRIM: To kolejny plus dla Szłapy - nie pomija tła społecznego. Warto tutaj zwrócić uwagę na jego pracę konkursową (dostępną w katalogu zeszłorocznego MFKiG), która jest doskonałym uzupełnieniem treści albumu i żałuję, że nie została doń włączona jako epilog.
AG: Z tego co kojarzę, praca konkursowa to w fragment drugiego tomu, czyli Zapomnij o Przeszłości (dobry tytuł, swoją drogą). Nie wiem, czy koncepcja się nie zmieniła, ale jeśli nie, to epilog, jak go nazwałeś Grimie, otrzymamy (być może zmienionej formie) w drugim tomie.
GRIM: Ogólnie, powtórzę to, co wszyscy zarzucają Blerowi vol.1 - autor dopiero się rozkręca. Intryga zaledwie się zarysowuje, chociaż dzieje się dużo. Postaci to wielkie niewiadome, tak jak kolejne nowe moce naszego superherosa. Jednak jedno się Rafałowi udało znakomicie - zachęcił mnie do kupienia kolejnej części i poznania odpowiedzi na palące pytania.
AG: Mi najbardziej zabrakło na końcu jakiegoś solidnego cliffhangera, czegoś, co kazałoby mi skakać z niecierpliwości w oczekiwaniu na kontynuację. Bler vol. 1 kończy się dość nijako. Naprawdę brakuje mi tam jakiegoś szkującego zwrotu akcji, zdarzenia przy którym mógłbym krzyknąć "O Kur...czę! Muszę kupić następny tom!", co często mi się zdarza przy lekturze choćby "Invincible" Kirkmana. Nie zrozumcie mnie źle, czekam na tom drugi Blera i z chęcią go przeczytam, ale na końcu jedynki zabrakło mi... CZEGOŚ.
GRIM: Ja biorę "nijakość" zakończenia na plus. Szłapa nie zamierza używać tanich środków, widać, że zamierza prowadzić opowieść ciągłą. Poza tym, nie wrzuca fajerwerków i nagłych zwrotów akcji wcześniej, więc zakończenie współgra z resztą albumu.
AG: Według mnie tu nie ma w ogóle zaakcentowanego odpowiednio zakończenia. Komiks w pewnym momencie po prostu się urywa.
GRIM: To prawda - widać, że Rafał tworzył intrygę jako całość, więc o słuszności takiego zabiegu można wyrokować dopiero po zakończeniu lektury ostatniego tomu. Tak, jak zazwyczaj strasznie piętnuję takie podejście, są nieliczne wyjątki, w których się ono sprawdza (vide "Książę nocy" Swolfsa) i Bler jest jednym z nich.
AG: Miałem pewne obawy co do stylu, w którym ciska Rafał. W ogóle nie pasował mi on do koncepcji historii z superbohaterami. Jednak czekała mnie miła niespodzianka i rysunki sprawnie współgrają z treścią.
AG: Należy pochwalić też fakt, że po wielu perypetiach z różnymi Wydawcami, autor postanowił samodzielnie wydać swoje dziecko. I wyszło mu to - trzeba przyznać - całkiem zgrabnie. Bler ładnie się prezentuje, strony są właściwej grubości, jedynie okładka mogłyby być ciut twardsza.
GRIM: Chociaż o wiele bardziej podobało mi się malarskie ujęcie (absolutne novum w krajowych komiksach o takiej tematyce), Rafał pokazuje swój warsztat. Chociaż miejscami zdarzają się drobne błędy w anatomii czy perspektywie, w żaden sposób nie rozpraszają one czytelnika. Mimika postaci także na plus.
AG: Mimo, że z Rafałem Szłapą łączą nas koleżeńskie stosunki, Blera możemy polecić z czystym sercem, nie będąc pod presją, że autor się obrazi, wykasuje nas ze znajomych na facebooku czy usunie nasze adresy mailowe. Bo Bler to po prostu dobry komiks. Dobry prolog być może do świetnej historii. To, co prawda się dopiero okaże, ale nie ukrywam, że życzę tego Rafałowi jak i sobie.
sobota, 5 lutego 2011
183 - O Jerzym Jeżu
Nie wiedzieć czemu zawsze podchodziłem z dystansem do tej produkcji. Jakoś nie wierzyłem w jej powodzenie. Moje negatywne nastawienie umocnił pierwszy trailer, o czym kiedyś (wstyd się w ogóle do tego przyznać) pisałem na tym blogu. Teraz nawet nie wiem, dlaczego mi się tak nie podobało. Chyba przez pierdnięcie.
Potem zapomniałem o Jeżu. Zrobiło się cicho, Twórcy zajęci pracą nie zajmowali się promocją. Od czasu do czasu zaglądałem na muwi blog (szukajcie w linkach po prawej) i to tyle. Robiłem to bardziej z przyzwyczajenia niż prawdziwej ciekawości.
A potem całkowicie dla mnie niespodziewanie film został ukończony, na światło dzienne został wypuszczony prawdziwy, kopiący zwiastun i plakat.
Noooo, Panowie i Panie od filmu - klasa. Plakat jest gicior ("Nie dla dzieci" :)), a trailer to już w ogóle odwrócił moje nastawienie o 180 stopni.
Jest pięknie!
Przede wszystkim zapowiada się śmiesznie, a to, jak na współczesną komedię, już sporo. Co prawda nie bałem się w ogóle o scenariusz, za niego odpowiada w końcu sam Rafał Skarżycki, który niejednokrotnie już pokazał co potrafi. A potrafi sporo.
Wbrew temu co pisałem w 2008 roku (wybaczyć musicie, małolatem byłem), ładnie się prezentuje animacja, mam nadzieję, że w całym filmie utrzyma podobny poziom.
Z tego co widziałem i słyszałem na trailerze dobrze dopasowane są też głosy postaci. Myślę, że Szyc da radę, mimo wielu narzekań z różnych stron. O resztę obsady voice actingowej jestem spokojny. Cieszę się z Marii Peszek w roli Joli (pasuje i-de-al-nie!) i Sokoła.
Jak już jesteśmy przy Wojtku Sokole, Nocnym Narratorze, to ogromnie jaram się fragmentem kawałka zaprezentowanym w trailerze autorstwa Ero i Sokoła właśnie. Te dwadzieścia sekund, których możemy posłuchać, dają mi nadzieję na porządny hip-hopowy track. Dla mnie murowany kandydat na najlepszą theme song w 2011.
Czekam z ogromną niecierpliwością na teledysk jak i cały utwór.
I na film, oczywiście, też.
Mam nadzieję, że więcej uda mi się napisać po 11.03.11, kiedy to JEŻ JERZY: THE MOVIE ma mieć premierę.
POLSKA MISTRZEM POLSKI!
środa, 2 lutego 2011
182 - Poka cycki! Tfu, półeczki!
Piersi nie pokażę (możecie odetchnąć z ulgą), ale pokażę półeczki. Oto i one:
Półeczka pierwsza. Najukochańsza. Prawie wszystko, co ukazało się w Polsce, a wyszło spod pióra Pratchetta (do pełnej kolekcji brakuje mi tylko drugiego wydania Wolnych Ciut Ludzi w przekładzie Cholewy, dodatków nie liczę).
Półeczka druga, czyli książki wyprodukowane taśmowo przez Fabrykę Słów. Przeważa Pilipiuk i Kossakowska. Jest też prawie cały Grzędowicz i Ćwiek. Nie narzekam, ale chciałbym dokupić sobie 2 tom Malowanego Człowieka i pierwszy Norweskiego Dziennika.
Kolejne trzy półeczki (tym razem dużo mniejsze) - znowu książki plus Chicanos, giganty i ukryte z tyłu tm-semicowe Batmany.
Następne dwie półeczki to m.in. serie - Preacher, Baśnie, Sandman, Hellboy, Żywe Trupki...
Nic szczególnie ciekawego, jak zresztą widać: dużo Goscinnego, Rosa, Opowieści z Hrabstwa Essex, nowe wydanie Mausa z Postu, Osiedle Swoboda, Jason... Interesujący może być jedynie The Complete of Zefir Śledzia/Myszkowskiego czyli strony wycięte z Mix Komiksów i włożone w koszulki, które są z kolei włożone do segregatora.
Manga i jakaś 1/50 gier i filmów.
Dwa ostatnie zdjęcia to komiksy "upchane". Thorgale, Tytusy, Kajko i Kokosze, Olimpijczycy, Lanfeusty, Mega Marvele, Dobry Komiks, Wartości Rodzinne, ziny, XIII, prawie cały (znowu ;) ) Spider z TM-Semica itp. Plus Dragon Lance i Indiany Jonesy (mimo, że teraz strasznie trudno je dostać, to warto polować i co jakiś czas sprawdzać allegro. Większość można kupić za grosze plus przesyłka, a świetnie się to czyta - choć tłumaczenia nie stoją na wysokim poziomie, to historie wciągają i niejednokrotnie są lepsze niż ta przedstawiona w KotCS).
W Krk i okolicach ferie. Ambitny plan zakładał, że pouczę się do zbliżającej się wielkimi krokami matury (polski - podstawa i rozszerzenie, matematyka - podstawa, angielski - podstawa i rozszerzenie), ale jakoś nie wychodzi jak na razie. To może chociaż lektury dodatkowe przeczytam? Ta. Zacząłem Mistrza i Małgorzatę i tyle w temacie.
Półeczka pierwsza. Najukochańsza. Prawie wszystko, co ukazało się w Polsce, a wyszło spod pióra Pratchetta (do pełnej kolekcji brakuje mi tylko drugiego wydania Wolnych Ciut Ludzi w przekładzie Cholewy, dodatków nie liczę).
Półeczka druga, czyli książki wyprodukowane taśmowo przez Fabrykę Słów. Przeważa Pilipiuk i Kossakowska. Jest też prawie cały Grzędowicz i Ćwiek. Nie narzekam, ale chciałbym dokupić sobie 2 tom Malowanego Człowieka i pierwszy Norweskiego Dziennika.
Kolejne trzy półeczki (tym razem dużo mniejsze) - znowu książki plus Chicanos, giganty i ukryte z tyłu tm-semicowe Batmany.
Następne dwie półeczki to m.in. serie - Preacher, Baśnie, Sandman, Hellboy, Żywe Trupki...
Nic szczególnie ciekawego, jak zresztą widać: dużo Goscinnego, Rosa, Opowieści z Hrabstwa Essex, nowe wydanie Mausa z Postu, Osiedle Swoboda, Jason... Interesujący może być jedynie The Complete of Zefir Śledzia/Myszkowskiego czyli strony wycięte z Mix Komiksów i włożone w koszulki, które są z kolei włożone do segregatora.
Manga i jakaś 1/50 gier i filmów.
Dwa ostatnie zdjęcia to komiksy "upchane". Thorgale, Tytusy, Kajko i Kokosze, Olimpijczycy, Lanfeusty, Mega Marvele, Dobry Komiks, Wartości Rodzinne, ziny, XIII, prawie cały (znowu ;) ) Spider z TM-Semica itp. Plus Dragon Lance i Indiany Jonesy (mimo, że teraz strasznie trudno je dostać, to warto polować i co jakiś czas sprawdzać allegro. Większość można kupić za grosze plus przesyłka, a świetnie się to czyta - choć tłumaczenia nie stoją na wysokim poziomie, to historie wciągają i niejednokrotnie są lepsze niż ta przedstawiona w KotCS).
W Krk i okolicach ferie. Ambitny plan zakładał, że pouczę się do zbliżającej się wielkimi krokami matury (polski - podstawa i rozszerzenie, matematyka - podstawa, angielski - podstawa i rozszerzenie), ale jakoś nie wychodzi jak na razie. To może chociaż lektury dodatkowe przeczytam? Ta. Zacząłem Mistrza i Małgorzatę i tyle w temacie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)