Krótko o ostatnich wciągniętych rzeczach:
Zakochani w Rzymie (Woody Allen, 2012)
Długo zwlekałem z oglądnięciem najnowszej (jeszcze do niedawna) produkcji Mistrza. Słyszałem wiele głosów, które twierdziły, że to najsłabszy film Allena. Nie chciałem wierzyć, ale po seansie niestety muszę przyznać im rację. Rozbicie opowieści na kilka wzajemnie przeplatających się wątków z jednej strony pomaga (żaden wątek nie jest prezentowany na tyle długo, by nas znudzić, a jeśli już to następuje, to szybko zastępuje go kolejny), z drugiej strony sprawia wrażenie, jakby reżyserowi nie wystarczyło pomysłów by z dominującego wątku stworzyć pełnometrażowy film (najlepszy z nich - trójkąta miłosnego między założycielem facebooka, jego dziewczyną a Shadowcat z X-Menów - mógłby sam udźwignąć całą fabułę), więc musiał posłużyć się niejako zapychaczami, wątkami pobocznymi, wymyślonymi jakby naprędce, mało "allenowskimi" (wątek Begniniego, czy przewidywalny prysznic w operze) i w gruncie rzeczy niepotrzebnymi (Penelope Cruz). Zaskakująco dobrze wypada Ellen Page, przyjemnie ogląda się duet Eisenberg - Baldwin i jak zawsze dobrze na ekranie widzieć Allena w niemal klasycznej kreacji. Uwielbiam jego filmy, acz Zakochanym... zabrakło humoru - nigdy nie ryczałem ze śmiechu, ale tym razem uśmiechnąłem się raptem dwa razy, a scenariusz sprawia wrażenie pisanego w pośpiechu i jakby wymuszonego. Może Allen jest zmęczony tempem, jakie sam sobie narzucił, a może to ja jestem nim zmęczony. Blue Jasmine zbiera o wiele lepsze oceny, wkrótce sprawdzę, czy zasłużenie.
Kick-Ass 2 (Jeff Wadlow, 2013)
Z jednej strony dobrze się bawiłem, film ma kilka dobrych i śmiesznych momentów, z drugiej - właśnie, owych scen jest zaledwie kilka. Brakuje świeżości i lekkości jedynki, reżysersko jest o wiele mniej sprawnie, zwłaszcza w sekwencjach akcji. Całość ma nierówne tempo, a obietnice zrzucania superbohaterstwa pojawiają się zdecydowanie zbyt często. I za często są łamane. Tak jak w komiksie, większość dobrej zabawy gdzieś znika, zastąpiona scenami przemocy i choć film jest mniej hardkorowy od komiksowego pierwowzoru, to jednak krwiste fragmenty ogląda się dużo gorzej, niż w filmowej części pierwszej. Są też żarty kloaczne, których osobiście nie cierpię, nieważne jak przystępnie byłby prezentowane. Rozumiem również wyśmiewanie życia współczesnych nastolatek, które zamiast Stana Lee wielbią Stephanie Meyer, jednak w moim odczuciu wątków z "normalnego życia" bohaterów było zbyt wiele. Na plus doskonały Jim Carrey w roli Pułkownika (którego było zdecydowanie za mało), świetny Christopher Mintz-Plasse jako Motherfucker i Chloë Grace Moretz, wcielająca się w podrośniętą Hit-Girl.
Star Trek 2 (J.J. Abrams, 2013)
Bo tytuł W ciemność. Star Trek to jakieś nieporozumienie. O ile Star Trek Into Darkness ma sens, tak polski przekład brzmi okropnie. Zresztą nie do końca odpowiada mi też zmiana klimatu. Po genialnej jedynce, gdzie akcja gnała na łeb na szyję, a błyskotliwe onelinery i gagi wypełniały jej brak, dostajemy film dużo poważniejszy, mroczniejszy (niczym Świątynia Zagłady), gdzie głównym powodem do śmiechu jest Simon Pegg pojawiający się na ekranie tylko w kilku scenach. Choć akcji, wybuchów, pościgów i bijatyk nie brakuje, zabrakło luzu i przygodowego podejścia znanego z pierwszej części serii. Choć Benedict Cumberbatch jest genialnym villainem, to po seansie nie mogę powiedzieć, że Khan to najgorszy przeciwnik, z jakim przyszło się mierzyć załodze USS Enterprise. Nie przeraził mnie swą siłą, nie przekonał swoim planem ani motywacją, nie zaimponował inteligencją i przebiegłością - choć na takiego jest kreowany. Jestem pewny, że w kosmosie czyha ktoś gorszy. Z całego filmu najbardziej podobał mi się początek utrzymany w konwencji Kina Nowej Przygody, szkoda że cała reszta jest już poważna i mhhhroooczna. No i szkoda, że znowu cała afera kręci się wokół Matki Ziemi. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach (bo choć Abrams zajął się nowymi Star Warsami, to może i nowe Star Treki będą powstawać) zwiedzimy dalsze części kosmosu. Te mniej mroczne.
Ograłem ostatnio również Bulletsotrma - świetna sprawa, tony niczym nieskrępowanej radości, pretekstowa fabuła i teksty, których nie powstydziliby się Sly i Schwarz w latach 80. Dziesiątki sposobów na zabicie przeciwnika, kilka niezłych giwer i świetny feeling strzelania (oczywiście o realizmie nie ma mowy). Polecam, odmóżdżająca rozrywka na wysokim poziomie.
Dajcie znać, czy taka forma krótkich blogowych opinii Wam odpowiada. Wiadomo - na napisanie pełnoprawnej recki nie zawsze jest czas lub chęć, a takie krótkie, mniej profesjonalne notki mogę częściej wrzucać. Bo i jest o czym pisać.