Po piątkowych urodzinach, w sobotę o 7:40 wsiadłem na lekkim kacu do pociągu PKP InterCity Kraków-Warszawa. Tuż przed jedenastą znalazłem się w Stolicy. Po spotkaniu z Olą szybko udałem się do Pałacu Kultury i Nauki. Zakupiwszy bilet udałem się w odpowiednie miejsce.
Było jakoś niemrawo. Przynajmniej, kiedy ja tam byłem, przez te - powiedzmy - w sumie dwie godziny. Uścisnąłem kilka dłoni, kupiłem sporo komiksów (w sumie wróciłem do domu z dwunastoma nowymi tytułami), pobłąkałem się chwilę i zmyłem by coś wrzucić na ząb tudzież żołądek. (Pewnie właśnie wtedy się rozkręciło, bo większość wypowiada się o festiwalu bardzo pozytywnie - jak zawsze muszę przegapić co najlepsze!)
Po oszamaniu czegoś na ciepło (padło na MacSyfa) wróciłem pod Pałac by spotkać się z
Ljc'em. Przyniósł mi komiksy z
Alei i poszliśmy na piwo. Uraczyłem się potężnym kuflem mocnego, aromatycznego i czarnego browaru, o ciekawym smaku, z którym wcześniej me kubki smakowe nie miały przyjemności. Mam nadzieję, że ten Koźlak (nie Koziel, jak myślałem - na szczęście Łukasz czuwa) jest też do dostania w Grodzie Kraka. Trzeba będzie poszukać. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy i było miło. Przynajmniej z mojego punktu widzenia, mam nadzieję, że i Łukasz był zadowolony. Dzięki za piwo!
Największą atrakcją dnia był przejazd metrem. Ogólnie to taki podziemny tramwaj, tyle że z droższymi biletami i - co samo przez się rozumie - bardziej monotonnym widokiem za oknem. Szału nie ma.
Trochę czasu zajęło mi szukanie hostelu, w którym miałem spędzić noc. W końcu się jednak udało i, zostawiwszy w rzeczonym miejscu niepotrzebne klamoty, udałem się na afterparty. "Salonu gier", gdzie impreza się odbywała, też szukałem przez dłuższą chwilę. Wszedłem, kiedy były rozdawane nagrody
Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego - szczególnych niespodzianek nie było. Można powiedzieć, że laury zgarnęła
Kultura Gniewu. Najlepszym polskim albumem okrzyknięto "
Czasem" (gratki Kolcu!), najlepszym zagranicznym - "
Pinokia", wśród komiksiarzy najlepiej pisze
Grzegorz Janusz, a rysuje
Wojciech Stefaniec. Serca czytelników komiksu internetowego podbił
magister Łazowski i
głosy z jego głowy.
Później przyszedł czas na bitwy komiksowe. W odróżnieniu od poprzednich tego typu zabaw, rysownicy zmierzyli się korzystając z nowoczesnych tabletów. Dodało to sporo frajdy, zarówno widzom jak i samym rysownikom, którzy mogli zmieniać rysunek do woli - mazać, dorysowywać, kolorować, nakładać efekty itp., czyli robić rzeczy, które nie byłyby możliwe przy korzystaniu ze zwykłych sztalug i pisaków. Bitwa była zacięta, a zwycięzcą został Daniel Chmielewski, w dogrywce rysując Trolla Karolla, i wygrywając tym samym kozacki tablet Wacoma.
Jednak bitwy komiksowe to nie jedyne starcia, jakie odbyły się w "Salonie gier" tego pamiętnego sobotniego wieczora. Kilku raperów postanowiło zmierzyć się i pokazać, jak nawijają na wolno. Mimo że wydawało się to być fajną i ciekawą inicjatywą, wyszło niezbyt dobrze. Miejscami nawet żałośnie. Co ciekawsze dissy wzbudzały oczywiście salwy śmiechu wśród publiczności, jednak poziom niektórych tekstów był żenująco słaby (sorry chłopaki!). Panowie raperzy mieli problemy z odpowiednim wejściem w bit, wymyślaniem na poczekaniu błyskotliwych ripost (które najczęściej obfitowały w niepotrzebne raczej bluzgi) i z grubsza uchwyceniem tematu.
Spore zgromadzenie luda spowodowało zanieczyszczenie powietrza w klubie i znaczny wzrost jego temperatury, więc trzeba było się ewakuować na zewnątrz. Komiksiarze wylegli tłumnie i chętnie przed budynek, by tam kontynuować zabawę wśród zimnych, acz orzeźwiających podmuchów nocnego wiatru. Niestety wkrótce pojawili się panowie ubrani na niebiesko i trzeba było wrócić do dusznego wnętrza.
Gdzieś w międzyczasie przyszedł Michał Jankowski ze swą damą i wziął mnie za Kajetana. Sprawa wyjaśniła się dopiero po dłuższej chwili, kiedy to okazało się, że wcale Kajetanem nie jestem. Choć ponoć wyglądam jak on. A on wygląda jak Śledziu. Więc jestem jakby klonem klona Śledzia. Spoko. Istotnym tropem w śledztwie wyjaśniającym sytuację okazał się żart o Avitexie, który zrozumiałem, a który jest niezrozumiały dla ludzi spoza Krk. Takich jak Kajetan. Śmiech mnie zdradził. Całą sprawę wspominam ze sporym uśmiechem na twarzy, bo Michał za każdym razem bierze mnie za kogoś innego. W Warszawie byłem Kajetanem, a na jednym spotkaniu MSK gościem z kamerą, mimo że kamery w życiu nie miałem. Ciekawe kim będę następnym razem?
Przespałem się chwilę, zjadłem tosty z miodem i dżemorem, umyłem i byłem gotowy na ciąg dalszy. Pożegnałem CD Jacka i wraz z resztą ferajny, z którą miałem szczęście dzielić pokój, pojechaliśmy koło 10 z powrotem na festiwal. Zahaczyłem o spotkanie z Raczkiewiczem, gdzieś przypadkiem podsłuchałem nowych planów Egmontu (całkiem obiecujących swoją drogą), pożegnałem kilkoro znajomych i ruszyłem w stronę dworca. Przygoda dobiegła końca.
W pociągu wybuchła grubsza, trwająca jakieś pół godziny afera o miejsca. Ktoś zajął czyjeś, więc ten pierwszy zajął kolejne, oczywiście zarezerwowane przez kogoś innego. Nie rozumiałem zbytnio o co tyle krzyku, więc uderzyłem w kimono. Budząc się prawie znokautowałem sąsiada łokciem. Musiało mi się śnić coś dziwnego, bo obudziłem się gwałtownie i machnąłem ręką zupełnie bez powodu (przynajmniej świadomego). Przeprosiłem szybko i równie zdziwiony, co zmieszany (dobrze, że jednak facet nie dostał w twarz, niewiele zabrakło) znów rzuciłem się w przyjemne objęcia Morfeusza. W Krakowie okazało się, że jak mnie nie ma, to wszyscy robią co chcą. Kilka ulic rozkopanych, tramwaje nie jeżdżą, autobusy zastępcze mają wytyczone jakieś podejrzane trasy. Dobrze, że już wróciłem, bo nie wiadomo, co mogłoby się jeszcze stać!
Podsumowując: wypad na tegoroczny Festiwal Komiksowa Warszawa uważam za średnio udany. Spodziewałem się czegoś więcej, a mając w pamięci ostatnie MFK, moje oczekiwania były wygórowane i niestety spotkał mnie zawód. Może zabrakło kilku bliższych znajomych, bo większość ludzi co prawda kojarzyłem, ale jakoś nie mogłem się przemóc by ot tak podbić i bez skrępowania pogadać. Również miejsce, które zostało wydzielone dla komiksowej części Targów Książki było wg. mnie dość klaustrofobiczne. After jakoś nie porwał, a i program oficjalnej części imprezy nie do końca trafił w me gusta. Cóż, trudno. Dobrze, że chociaż dopisała ekipa, z którą dzieliłem pokój (pozdro dla waszej piątki!). Liczę, że następne spotkania będą tylko lepsze, a może ja będę miał po prostu więcej pozytywnego nastawienia! Bo tego, najwyraźniej tym razem zabrakło i dlatego nie podobało mi się tak, jak podobać powinno.