> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

336 - GoT 03x05 - biblijna nadinterpretacja

Wbrew zeszłotygodniowym obawom, odcinek bardzo ok.

SPOILERY

Na początek fajnie skręcona i dynamiczna walka. Bardzo lubię. Ponadto dwa intrygujące finały. Pierwszy, że wygrywa Ogar, choć przecież jego jednooki przeciwnik dzierżył płonący miecz. Miecz sprawiedliwości, przy pomocy którego Bestia (Ogar?) winna zostać ostatecznie pokonana. Ciągnąc tą teorię dalej - jednooki jako Archanioł Uriel, "regent Słońca". Od Słońca do "Pana Światła" już niedaleko. Nadinterpretuję, ale sprawia mi to przyjemność. I tu przechodzimy do drugiego mocnego zakończenia - przeprowadzonego na szybkości wskrzeszenia jednookiego. Nie powiem, że mnie to nie zaskoczyło, bo zaskoczyło, a nie zwykłem kłamać.

Kumpel mi napisał: "dobry odcinek bo Ygritte". Cóż, też prawda.

Robb Stark zadziwia swoją głupotą. Żaden z niego Król Północy, a porywczy kretyn, który w zastraszającym tempie traci kolejnych sprzymierzeńców przez nieprzemyślane i samolubne decyzje. Chyba Wilk Północy zapomniał, że nie bawi się w piaskownicy, a prowadzi wojnę. Już ta jego żona grana przez Natalię Kukulską jest mądrzejsza. Chociaż tyle, że Rob ma więcej pary w łapie, niż Theon i zdekapitulował kogo trzeba w przyzwoitym tempie i przy minimalnej ilości powtórzeń. Chwali się.

Głowa do góry! Tym razem nawet Królobójca zaskarbił sobie trochę mojej sympatii. Choć przyjaciółmi pewnie nie zostaniemy.

Ciekawe co wyjdzie z matrymonialnych planów starego Lannistera i jak rozwinie się wątek córki Stannisa. Pożyjemy, zobaczymy.

KONIEC SPOILERÓW i koniec wpisu. Do następnego razu!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

335 - GoT 03x04 - to rozumiem!

Notki o Grze o Tron z zeszłego roku cieszyły się sporą popularnością, więc postanowiłem kontynuować tę, jakże miłą, świecką tradycję. Pierwsze trzy odcinki nowego sezonu były wybitnie nudne, więc nie miałem o czym pisać. Właśnie skończyłem oglądać odcinek czwarty na HBO (czyt. ejdżbioł), więc dzielę się wrażeniami.

Znowu będzie na szybko, gorąco (tuż po obejrzeniu) i chaotycznie, bo nie pamiętam 90% imion postaci, które przewijają się przez ekran. 

Najlepszy odcinek tego sezonu so far. Wreszcie sporo się dzieje, a bohaterowie nie tylko snują się z kąta w kąt i przewijają pijackie brednie, a działają. Twórcy zaserwowali mi sporo zaskoczeń (jak pewnie i innym widzom, którzy nie znają książek). Nie po kolei:

SPOILERY

Na początek odcinek zaopatrzył nas w kilka miłych dla ucha tekstów, czy to podniosłych ("jest gotów spalić całe miasto, byleby władać popiołami") czy humorystycznych (Wrony palą poległego towarzysza, "Nigdy nie pachniał lepiej").

Finał ucieczki Theona, choć jak dla mnie trochę nielogiczny (liczę, że jakoś to jeszcze uzasadnią), ale z pewnością zaskakujący. Nie mam pojęcia, o co chodzi z tym ziomeczkiem "jestem od Twojej siostry", ale pożyjemy zobaczymy. Byle tylko więcej Theona nie torturowali, albo niech zrobią to poza kadrem - sceny tortur z drugiego odcinka były SŁABE.

Nie mam pojęcia, kim jest jednooki, który w kolejnych odcinkach będzie walczył z Górą OGAREM (dzięki Mateusz), ale wypadł strasznie fajnie. Czekam na więcej. I coś mi się wydaje, że sprowadzi Górę OGARA (dzięki Mateusz) do parteru, mówiąc poetycko.

Spektakularna akcja z Wronami. Od początku dobre budowanie napięcia, ładne rozwinięcie (wreszcie fajna choreografia walki, nie to co w drugim odcinku na moście) i końcówka, która pozostawiła mnie w niemym zdumieniu (śmierć dowódcy, który umierając prawie udusił swojego zabójcę, kozak!).

Nie wiem, co tam jeszcze było, bo zakończenie przyćmiło wszystko. Nie lubię mówić, że coś jest epickie, ale końcówka tego odcinka właśnie taka była. MOC.

Wiedziałem, że Dany nie da się łatwo wyruchać, spodziewałem się czegoś podobnego, ale realizacja finałowej sceny mnie zniszczyła. Danny znowu pokazuje, że nie jest tylko ładną kobietą, ale i silną. Cała akcja z przejęciem niewolników i nie oddaniem smoka, może nie jest zbyt oryginalna, ale urzeka fabularną wagą. Nie mam pojęcia, jak to się wszystko skończy, ale wydaje mi się, że skoro Dany ma Dotraków, smoki i miliony Nieskalanych, to nikt nie ma do niej podjazdu.

KONIEC SPOILERÓW


Prawdopodobnie wypadałoby napisać więcej, ale nie wiem już co. Niemniej, GoT jak zwykle jest mocno nierówny, ale mam nadzieję, że odcinków, takich jak dzisiejszy będzie w sezonie jak najwięcej. Do usłyszenia w przyszłym tygodniu - o ile poziom odcinka piątego na to pozwoli. Oby!

334 - Dlaczego po seansie The Avangers boli mnie twarz?

Z braku czasu wrzucam tekst, z którego nie jestem do końca zadowolony. Sporo się teraz dzieje, więc mam nadzieję, że już niedługo znajdę chwilę na zrobienie porządnego update'a opisującego ostatnie wydarzenia. 
Tekst napisany na Analizę Filmu i najniżej oceniony z dotychczasowych (m.in. za "formę wielce wadliwą" :)).  


Komiksy towarzyszą mi przez całe życie. Doskonale pamiętam tanie wydania przygód Spider-Mana i Batmana, które pod koniec lat 90. kupowali mi w kioskach rodzice. Koszmarne tłumaczenie, niska cena i mnóstwo zabawy. Kilkanaście lat później ciągle zbieram „kolorowe zeszyty”, nic więc dziwnego, że również regularnie odwiedzam kinowe sale, gdy tylko na horyzoncie pokazuje się nowa komiksowa adaptacja.  
 
Jakiś czas temu po raz kolejny obejrzałem Avengers - pierwszy w historii kinowych adaptacji komiksów crossover, historię, w której bohaterowie samodzielnych produkcji łączą siły i wspólnie pojawiają się na ekranie. Film, gdzie spotyka się grupa najbardziej znanych bohaterów – od Kapitana Ameryki po Iron Mana - był spełnieniem moich marzeń. Nieważne, czy na ekranie dzieje się coś zabawnego, czy nie, ja się uśmiecham niczym szaleniec, bo wszystko w tym filmie sprawia mi przyjemność. Poczynając od scenariusza, który został dobrze wyważony – jest miejsce dla zapierających dech w piersiach scen akcji, jest chwila na poznanie bohaterów, są momenty wzruszające i pełne humoru. Relacje między bohaterami - grupą indywidualistów, którzy nagle muszą tworzyć drużynę - są elektryzujące, a różnorodność charakterów daje niezwykle połączenie prowadzące do ciekawych interakcji. Każdy z nich zachowuje swe charakterystyczne cechy: Hulk wszystko niszczy podczas ataku furii, Thor wywyższa się z racji boskiego pochodzenia, Stark traktuje niebezpieczeństwo jak zabawę, a Rogers – będąc bohaterem minionej epoki – jest uroczo zagubiony w XXI wieku. Mnóstwo frajdy daje odnajdywanie nawiązań i smaczków, których widz nieznający materiału źródłowego w postaci komiksów, zapewne nawet nie zauważy.  
 
Innym powodem do zadowolenia jest sprawna realizacja całości. Efekty specjalne, stojące na wysokim poziomie, pozwalają w pełni cieszyć się kreatywnością filmowców. Pomysły mające rodowód w historiach obrazkowych sprawiają piorunujące wrażenie. Na długo zapada w pamięć animacja przemienionego w potwora Bannera, pozaziemska rasa atakująca Manhattan czy lotniskowiec S.H.I.E.L.D. unoszący się wśród chmur. Nie pozostaje nic innego, jak tylko podziwiać to wszystko z szeroko otwartymi oczami i – co nieco wstydliwe – równie szeroko otwartą buzią.  
 
Film Jossa Whedona idealnie wpisuje się nowoczesne kino superbohaterskie, równocześnie prezentując jego jaśniejszą i mniej poważną stronę. Właśnie dzięki tej lekkości i odstąpieniu od pseudo- realizmu i pokładów mroku, znanych z ostatnich przygód Batmana w reżyserii Christophera Nolana, film Marvel Studios może być według mnie postrzegany również jako należyty następca przygód Indiany Jonesa. The Avengers kontynuują i powielają wiele elementów, które dziś nierozłącznie kojarzymy z konwencją Kina Nowej Przygody. Film zaskakuje widza, przede wszystkim dostarczając mu czystej, niczym nieskrępowanej rozrywki. Nie brakuje w nim spektakularnych przygód i zabawnych onelinerów. Bohater – w tym przypadku zbiorowy – jest zbudowany wedle doskonale nam znanego wzorca: szlachetny i odważny, mogący poświęcić się dla dobra ludzkości. Całość – choć po brzegi wypełniona akcją – jest lekka i w inteligentny sposób zabawna. To kino popularne pierwszej próby.  
 
Nie przestaję się uśmiechać nawet wtedy, gdy seans dobiega końca, na ekranie pojawiają się napisy, a w tle słychać motyw przewodni filmu. I chwilę później, mój uśmiech staje się jeszcze szerszy (sam się zastanawiam, jak to w ogóle możliwe!). W dodatkowej scenie, rozgrywającej się gdzieś na obrzeżach kosmosu widzimy fioletowego Thanosa. To jedna z najpotężniejszych istot w uniwersum Marvela i jeden z najgroźniejszych adwersarzy Avengers – postać, przy której Loki (będący źródłem całego zamieszania w omawianym filmie) to łobuz niszczący innym dzieciom zamki w piaskownicy. Pojawienie się tej postaci w scenie po napisach zwiastuje rozmach, z jakim będzie zrealizowana kolejna część (jej premierę zaplanowano na maj 2015 roku, już odliczam dni do premiery). Właśnie z tego powodu się cieszę, układam w głowie możliwe scenariusze kontynuacji i już nie mogę się doczekać. Po prostu czuję, że sequel dostarczy mi równie wiele radości, co oryginał. Gdy tylko o tym pomyślę, znów zaczynam się uśmiechać, a od tej ciągłej radości boli mnie już twarz. Ale przecież nie mogę narzekać.
 Filmografia:

Avengers (The Avengers), reż. Joss Whedon, USA 2012.
 

środa, 17 kwietnia 2013

333 - Pisać Batmana bez Batmana

Nigdy nie chciałem być scenarzystą Batmana. Pewnie byłoby spoko, ale raczej nie ogarnąłbym żadnej dłuższej historii. Zresztą Snyder zajebiście sobie radzi, więc nawet z czystej uprzejmości nie chciałbym odbierać mu roboty. Dlatego napisałem szorta o Batmanie bez Batmana. Wysłałem GiPowi i narysował. Całość znajdziecie w piętnastym numerze Zeszytów Komiksowych, które w całości poświęcone są właśnie Gackowi. Premiera magazynu odbędzie się już w ten weekend na Ligaturze. Okładkę, spis treści i inne informacje znajdziecie w głównym siedlisku zła.
Na zachętę sprawdźcie jeden kadr:


To nie jedyna niespodzianka, jaką przyniósł kwiecień plecień, więc spoko loko - do przeczytania.

czwartek, 11 kwietnia 2013

332 - Jukon szczeka!

Najlepszym przyjacielem sześcioletniego Calvina jest Hobbes – gadający tygrys. Przyjaciele wyruszają razem w kosmos, podróżują przez czas, latają na magicznym dywanie i walczą z potworami czającymi się pod łóżkiem. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że robią to wszystko praktycznie nie ruszając się z najbliższej okolicy, a gdy tylko pojawia się ktoś dorosły, Hobbes zmienia się w pluszaka. Wszystko to dzięki nieskończonej potędze dziecięcej wyobraźni!


Trzeci tom serii o Calvinie i Hobbesie, zatytułowany „Jukon czeka!” to zbiór pojedynczych rysunków, pasków i dłuższych historyjek. Świat kreowany przez Billa Wattersona jest cudownie magiczny, gloryfikuje wszystko, co ważne w dzieciństwie, na pierwszym miejscu stawiając wyobraźnię. Przywołuje wspomnienia, gdy – poza obowiązkiem chodzenia do szkoły i sprzątania pokoju – nic nie zaprzątało naszej głowy, a czas wypełniały nam zabawy i przyjemności. Pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie dostarczą mnóstwo rozrywki, igrając ze stereotypami i dziecięcym spojrzeniem na świat. Zaskakująco trafne komentarze głównego bohatera, wynikające z nigdy niezaspokojonej ciekawości, niejednokrotnie powalą z nóg i wywołają na twarzy szeroki uśmiech. Innym razem pozostawiają czytelnika w niemym zdumieniu i zmuszają do refleksji. Nieważne, czy paski są po brzegi wypełnione tekstem, czy całkowicie nieme – spełniają swoje zadanie. W zależności od zamysłu autora, zmuszają do zastanowienia, śmiechu, wywołują smutek czy bezsilne westchnienie.

Rysunki perfekcyjnie współgrają z tekstem. Kreska jest szybka, dynamiczna, doskonale oddaje niuanse scenariusza. Czasami wystarczy spojrzeć na jakiś kadr, by parsknąć śmiechem – Watterson jest mistrzem rysowania najbardziej szalonych min, jakie mogą przybrać postaci. A robią to, kiedy tylko się da. Świetnie wychodzą mu również wszelkiej maści potwory i inne światy, do których udaje się dwójka przyjaciół. Paski Wattersona wyróżniają się na tle innych gazetowych stripów – w przeciwieństwie np. do „Garfielda”, którego przygody są raczej statyczne, skala opowieści pozwala na pełne wykorzystanie potencjału drzemiącego w rysunkach.

Zbiór opowieści o Calvinie i Hobbesie to wspaniała przygoda. Nostalgiczna podróż do beztroskich czasów dzieciństwa. Pełni uroku bohaterowie (oraz mistrzowskie ukazanie łączącej ich więzi), szalone pomysły (ich samych, ale i autora) oraz świetna realizacja (harmonia między tekstem a rysunkiem, umiejętne i różnorodne stosowanie środków komiksowego wyrazu) sprawiają, że komiks można polecić wszystkim, małym i dużym. Zapnijcie pasy i wyruszcie w głąb wyobraźni sześciolatka! Jukon czeka! 

Recenzja ukazała się pierwotnie na Alei Komiksu.

piątek, 5 kwietnia 2013

331 - Diabeł, lichwiarz i inne dziwne typy


Motywem przewodnim tej recenzji będą powroty. W dziesiątym już tomie Hellboya wracamy w formie do początków cyklu. Po tomach przedstawiających długie i zwarte opowieści, znów mamy do czynienia ze zbiorem krótszych historii. Zostawiamy eksploatowany w dwóch poprzednich tomach główny wątek, cofamy się nieco w czasie i wraz z Piekielnym Chłopcem przemierzamy świat. Dzięki tym zabiegom mamy okazję zobaczyć interpretacje mitów i legend z różnych kręgów kulturowych. Począwszy od folkloru Appalachów (tytułowy Lichwiarz), przez legendy o Czarnobrodym (Ci, którzy na statkach ruszyli na morze) i inspiracje obrazami Goi (W świątyni Molocha), aż po współczesne niepokoje natury medycznej (zamykający album Pieprzyk). Ta różnorodność zapewnia wspaniałą zabawę, interesujące i jakże od siebie odmienne pomysły oraz odpowiednią dawkę emocji. Jak zawsze w historiach o Hellboyu, klimat wręcz wylewa się z kart komiksu i otacza nas niczym całun, zapewniając niezapomniane wrażenia i nie pozwalając oderwać się od lektury. Nie można również zapomnieć o szczypcie humoru – tym razem ukrytego pod płaszczem obaw egzystencjalnych, które trawią głównego bohatera.

Lichwiarz i inne opowieści jest również niezwykłym albumem pod względem rysunkowym. O każdą z czterech historii zadbał inny artysta. Znany z Makomy (album Wyspa i inne opowieści) Richard Corben tworzy nieco przerysowaną i w gruncie rzeczy makabryczną wizję historii o lesie pełnym wiedźm, którym przewodzi sam diabeł pod postacią Lichwiarza. Trzeba przyznać, że sceneria i historia dopełnione przez groteskowo uśmiechające się postaci rysowane przez Corbena robią piorunujące wrażenie. Jason Shawn Alexander jest pewną nowością – polscy czytelnicy spotykają się z nim po raz pierwszy. Rysownik odpowiedzialny za historię o Czarnobrodym jest miłą niespodzianką – jego malarskie i przybrudzone prace świetnie współgrają ze scenariuszem Mignoli. Nie brak mu dynamiki i komiksowego wyczucia. Pisząc o powrotach, nie można zapomnieć, że do rysowania swojego dziecka po trzech latach wrócił sam Mike Mignola, tworząc W świątyni Molocha. Trudno się nie uśmiechnąć, widząc tę doskonale przecież znaną, grubo ciosaną kreskę, oszczędność w szczegółach i charakterystyczne, małe kadry skoncentrowane na detalach. I cienie, dużo cieni. Najkrótszą historią zajął się etatowy ostatnio rysownik serii – Duncan Fegredo, odpowiedzialny za Zew Ciemności i Dziki Gon. Nie zaskakuje niczym nowym, ale jednocześnie nie rozczarowuje. Jedyne, do czego można by się przyczepić, to fakt, że historia nie pozwoliła mu na pełne rozwinięcie skrzydeł.

Na koniec zostaje dwadzieścia stron dodatków. Poza wieloma szkicami i okładkami wydań zeszytowych, mamy wprowadzenie Gahana Wilsona, kilka słów samego Mignoli o każdym z epizodów i esej poświęcony Manly'emu Wade'owi Wellmanowi, którego opowiadania stanowiły inspirację dla Mignoli przy pisaniu Lichwiarza.

Duże zróżnicowanie zarówno historii jak i stylów zaprezentowanych w Lichwiarzu i innych opowieściach czynią ten tom bardzo dobrą i wciągającą lekturą. Dla fanów cyklu, największym prezentem będzie powrót Mignoli do rysowania, reszta zaś może cieszyć oczy pozostałymi rysunkami, które w niczym nie ustępują dokonaniom Mistrza, a dla czytelników lubiących prace bardziej szczegółowe, będą wręcz ciekawsze. Również scenariuszom nie można wiele zarzucić: są wypełnione świetnymi pomysłami, wciągają i powalają klimatem. Jeśli chodzi o wybór krótszych opowieści, to zaraz po Spętanej Trumnie, jest to najlepszy tego typu zbiór. Lichwiarz i inne opowieści to bardzo udany powrót do świata Hellboya. Powrót, w którym każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Recenzja ukazała się pierwotnie na Alei Komiksu.

O poprzednim tomie pisałem tutaj.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Pierwsza Brygada #2: Tokijski Łącznik - recenzja przedpremierowa!

Chwilowo brak okładki
Na kontynuację bestsellerowej „Pierwszej Brygady” przyszło nam czekać prawie pięć lat. Większość czytelników przestała wierzyć, że „Tokijski Łącznik” kiedykolwiek powstanie. Negatywne nastroje nasiliła cisza ze strony twórców, którzy po zaprezentowaniu kilku plansz i paru ciekawostek, zdawałoby się, odstawili projekt na półkę. Nic bardziej mylnego, owo milczenie wynikało nie tyle z porzucenia swojego dziecka, co raczej z bardziej intensywnych prac nad nim. Wydawnictwo Kultura Gniewu potwierdziło, że wyda komiks, udostępniając roboczy wydruk gotowego albumu!

Podobnie jak w tomie pierwszym, fikcja miesza się tu z wydarzeniami historycznymi. Główną osią fabuły są wydarzenia z roku 1905, m.in. zamach bombowy bojowca PPS Stefana Aleksandra Okrzei na cyrkuł carskiej policji w Warszawie, zabójstwo malarza Wacława Pawliszaka na Krakowskim Przedmieściu czy otwarcie linii kolejowych Strzyłki Topolnica-Sianki, należących do Austriackich Kolei Państwowych. Przez fabułę przewijają się autentyczne, jak i literackie postaci: Roman Dmowski, doktor Judym, Maria Skłodowska-Curie oraz Feliks Dzierżyński. Powracają również bohaterowie znani z „Warszawskiego Pacjenta” - Stanisław Tarkowski i wierny Kali. Historia przepełniona jest genialnymi pomysłami, wartką akcją, zapierającymi dech w piersiach przygodami i sporą dawką humoru. Opowieść jest napisana z niezwykłą lekkością, cechującą wcześniejsze dokonania Piątkowskiego, a dialogi po prostu świetnie się czyta.

W warstwie graficznej nastąpiły spore zmiany. Znanego z pierwszego tomu Janusza Wykrzykowskiego, na stanowisku rysownika zastąpił Rafał Bąkowicz (znany chociażby ze „Scen z Życia Murarza”). Trudno ocenić, czy jest to zmiana na lepsze, czy na gorsze – obaj rysownicy posługują się podobnym stylem, idealnie pasującym do steampunkowych historii. Kresce Bąkowicza, w wielu miejscach uproszczonej, nie można odmówić uroku, zwłaszcza gdy rysuje on ogromne, napędzane parą roboty, a także wielką batalię w – naprawdę wybuchowym – finale komiksu. Również w warstwie ikonograficznej, miłośnicy epoki znajdą wiele powodów do uśmiechu. Kolejna zmiana, to zastąpienie znanej z pierwszego tomu sepii kolorami. Utrzymanymi w ciemnej tonacji i „przybrudzonymi”, ale jednak kolorami, które uatrakcyjniają wizualny odbiór dzieła, podobnie jak ciekawe rozłożenie kadrów.

Na „Tokijskiego Łącznika” przyszło nam długo czekać. Biorąc jednak pod uwagę doskonały poziom, zarówno scenariusza, jak i rysunków, zmysłowy flirt z historią, steampunkowe tło i zwiększoną objętość (prawie sto stron), trzeba uczciwie przyznać, że opłacało się czekać. Ten wydany w dużym formacie i twardej oprawie tom dostarcza niezapomnianych wrażeń i czystej, niczym nieskrępowanej rozrywki. Polski komiks ponownie wznosi się na światowy poziom. Premiera już na Festiwalu Komiksowa Warszawa.



















































PRIMA APRILIS!